W Pradze
siapi deszcz, w Barcelonie jest cieplutko, w Bogocie chlod nocy kaze mi
zalowac, ze nie zabralam zimowej kurtki. I wreszcie ta wlasciwa pogoda, jest
goraco, chociaz to srodek nocy. Wilgotno tez, bo pelnia szczescia nie istnieje.
Na lotnisku
czeka prezydent. Nie kraju, ale prezydent, jak najbardziej oddany swojej
reprezentatywnej funcji. Trzyma kartke z wydrukowanym moim zdjeciem z jednej strony, z drugiej - imieniem i celuje w moja strone. Scislej, po co prezydent ma trzymać kartke, niech trzyma ja kierowca. Po drodze dzwoni do nas żona prezydenta, kobieta, którą diabeł posyła tam, gdzie sam nie może już niczego załatwić i zazdrości jej charyzmy.
Noca miasta
ubieraja sie w swiatla i czaruja, wabia, mamia rzekomym pieknem. Takim po raz i pierwszy zobaczylam ekwadorskiego
molocha, przecietego dostojna czarna, szeroka wstega rzeki Guaya. Babajoyo
blyszczy znacznie slabiej. Dalej za rozleglymi plantacjami bananow, platanow I
kakao ukrywaja sie moje okna (tak w tlumaczeniu brzmi nazwa miejscowosci),
przez ktore bede wygladac na Ekwador.
Klade sie nad
ranem, w nowym swiecie, gdzie na nowo trzeba sie uczyc zyc I mowic. Pieja
koguty, zaraz potem robotnicy zaczynaja swij dzien pracy na sasiedniej budowie.
Ggdzies tu powinien byc Mario. On wie wiecej. I lepiej umie mowic.
Na obiad
przychodzi prawie setka dzieci. W szkolnych mundurkach. Każda szkoła ma ich dwa rodzaje, ogólne albo sportowe, na lekcje w-fu. Witaja
sie tradycyjnie, czyli calusem w policzek. Ucze sie ich podwojnych imion I
nazwisk, jedno dziedzicza po mamie, drugie po tacie. Mlodsze starsze, wyzsze,
nizsze, schludne, zaniedbane. Laczy je jedno. Dziecieco-mlodziencze piekno,
radosc, ufnosc. Po poludniu przychodzi ich troche mniej. Chca sie bawic, uczyc,
platac figle.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz