Te voy a pasar el huevo czyli uzdrawianie jajkiem

Oczyszczanie jajkiem.

Yoya myje jajko wodą kolońską, zaczyna nacierac nim głowę od nasady włosów zaczynając od czoła i naokoło. Na czole robi znak krzyża, przesuwa jajkiem po oczach, i obrysowuje twarz od środka brody w jedną i drugą stronę. Po kręgosłupie w dół, znak krzyża na plecach, wzdłuz ramionpo rękach od zewnętrznej i wewnętrzenj stronu, po wewnętrznej robi znak krzyża, po dekoldzie, tak samo po nogach od góry w dół, na wewnętrznej stronie ud i łydek - znak krzyża, podobnie na stopach. Wraca na plecy, od góry w dół, kończy krzyżem i wraca do głowy, po tylnej stronie od dołu w górę.

Wbija jako do szklanki z wodą i obserwuje co się dziej ez białkiem, powoli wypływa w górę cienkimi nitkami. To nitki lęku, któy masz w sobie, musisz go wylać na zewnątrz domu, najlepiej w kierunku, w którym odpłyają ścieki. Wylewając nie możez patrzeć.

Powrót do dżungli



Nie udało nam się dzisiaj wylecieć na terytorium Aczuar. Przyjeżdżamy z Pablo na finkę Oasis, którą opiekuje. Wraz z siostrą Nancy i braćmi mieszka w małym pokoju z desek, do którego dobudowano kuchnię z pustaków, z betonowym blatem ze zlewozmywakiem i paleniskiem. Wszystko jest w stanie surowym. Naokoło piękny zadbany ogród.

Nancy przynosi m
iskę lim (rodzaj owocu cytrusowego podobnego do pomarańczy, tylko bardziej soczysty). Podaje gotowany maniok i jajka. Smak manioku gotowanego na ogniu, to jakby podniebienie dotknęło nieba. Po posiłku serwuje lemoniadę z pomarańczowej odmiany cytryn.

Przed zapadnięciem nocy zlatują się papugi na swój cowieczorny koncert. Szybko zapada zmrok. Nancy zbiera liście wayusy i nastawia je do gotowania na kuchennym palenisku. Podkłada odpowiednią ilość drewna i kładzie się spać. Chłopaki w swoich łóżkach puszczają amazońską muzykę z telefonów.

***
Około 4. nad ranem Pablo wołaniem budzi Nancy, by wstała i podgrzała wayusę. Sama jej nie pije, tylko towarzyszy braciom. Siedzimy na betonowym podwyższeniu przed dużym garnkiem wayusy. Po kilku dużych półmiskach naparu chłopaki wychodzą na zewnątrz. Do kuchni dochodzą głośne odgłosy wymiotów. Oczyszczony organizm jest gotowy na rozpoczęcie nowego dnia. W dżungli po ceremonii wayusy jest czas na picie cziczy, w mieście na kontemplowanie dnia, aż do śniadania. Około ósmej Nancy podaje maniok z jajkami i i herbatę z palczatki cytrynowej.

Czas wayusy to też odpowiedni moment na opowiadanie i próbę tłumaczenia snów. Śniło mi się, że wjeżdżam do Suwy – mówi Pablo - czyli chyba nie pojadę tam teraz, bo już to zrobiłem we śnie. Poprzedniej nocy płynął w małej łódce z wiosłem. Taką jaką chcieliśmy pożyczyć w Napurak, by dopłynąć do Suwy po planowanej wielogodzinnej wędrówce z Wampuik.

***
Walterowi się to śniło, więc wiedział, że przyjedziemy. Dlatego czekał z łódką w Napurak.
Po dywagacjach na temat możliwości dotarcia do Suwy i odzurzuceniu wariantu z lotem do Maszumarentsy i 3.dniami marszu przez dżunglę, o 6.00 rano wyjedżamy z Pablo do Taiszy. Po około pół godzinie jazdy skręcamy z głównej asfaltowej drogi prowadzącej do Puyo w szutrowy dziurawy trakt. Przejeżdżamy dwie płytkie rzeki. Droga zajmuje 6 godzin. Mniej więcej w połowie drogi mijamy osadę Macuma. Z czasem metalowe dachy zostają urozmaicone plecionymi, a pustaki zastąpione drewnem i bambusem. Autobus zatrzymuje się przy głównej ulicy, dokładnie przy targowisku i patio de comida. Żołądek mi się skręca, ale idziemy w deszczu pod górę w stronę lotniska. Przekraczamy rwące strumienie deszczowej wody przecinające wyłożoną wielkimi kamieniami drogę.

Na ostatniej prostej widzę mężczyzn z długimi włosami – wreszcie Aczuarowie, ale nikt nie wybiera się w nasze strony, by podzielić koszty wynajęcia awionetki. Zresztą żadna od rana nie startuje z powodu deszczu, a w środku pada mocniej. Niebo zasłonięte jest jednostajną szarą plachtą. Nie mam zamiaru wracać! Skoro już tu jestem, to muszę się dostać na terytorium Aczuarów. 

W późnych godzinach popołudniowych deszcz zanika, szarość nieba miesza się z bielą, zamówione awionetki przygotowują się do startu. Ważą wszystkie miejskie dobra wwożone do dżungli. W ostatniej chwili zjawia się Aerosangay, z którym dogadujemy się na rozsądną cenę. Jaka jest pogoda w Napurak? Pytam. -Tego nie wiemy. Być może będziemy się wracać. - Odpowiada pilot. Gdy pas startowy jest zbyt rozmokły, awionety nie mogą lądować. Jednak wierzę, że dzisiaj będę piła cziczę.


Mój wzrok z góry towarzyszy nitkom dróg prowadzącym do osad wokół Taiszy. Gdy się kończą, w dole nieprzenikniona gęstwina zieleni. Spoglądam w bok, drzwi z mojej strony są niedomknięte, szczelina ma około 2 cm. Zobojętniała i zmęczona twarz Pabla nagle rozjaśnia się niewiarygodnym blaskiem. Patrz, Pastaza! Wykrzykuje. Widok rzeki, nad którą wyrastał dodaje mu skrzydeł, jakby pożyczył je od avionetki. Wraca do rodzinnej wioski, był najlepszym myśliwym.

Przelatujemy bardzo nisko nad rzeką i kierujemy się na prostopadle do niej ułożony, wyczyszczony z roślin pas startowy. Koła dotykają błotnistej ziemi. W śmigłowym wietrze wyjmujemy plecaki, wokół już zgromadziła się grupka dzieciaków, wśród nich jest Winchi z Suwy. Walter, jego ojciec, siedzi w domu komunalnym i pije cziczę. Podchodzę od tyłu z palcem na ustach i zakrywam mu oczy. RENATA. Skąd wiedziałeś? W nocy śniłem, że przyjechałaś. Jest czwartek. W czwartki Twin przylatuje do Wampuik, stamtąd jest około 4-5 godzin marszu. Więc od 14 czekam tutaj.

Wsiadamy do peque peque. Mamy cziczę, ale tylko masę, potrzebna jest woda. Dobijamy do brzegu skąd można wydrzeć ziemi trochę czystej wody. Mieszamy ją z cziczą. Mamy pół godziny do domu. Ulewa znów każe nam wyjść na brzeg i schronić się w domku (pod dachem) myśliwych. Znajomy zapach, zapach ziemi, mokrej ziemi lasu deszczowego. Tak cudownie pachnie błoto. Walter wyjmuje tablet i włącza bachiatę. W ciemnościach, przemoczeni, dopływamy do Suwy. Na przeciw wychodzi Efren i prowadzi mnie do swojego domu.

Siadam blisko ognia. Jego druga i trzecia żona, Ipiak i Janet krzątają się po chacie. Nicol, najstarsza córka, podaje mi wywar z kury z platanami. Pijemy cziczę i rozmawiamy. Tyle się wydarzyło. O 3-ciej nad ranem wstajemy pić wayusę i dalej czas na rozmowy. Wczoraj również wróciła pierwsza żona, Justa, po prawie 2 latach. Opuściła dom, gdy mąż przyprowadził trzecią kobietę. Wróciła wtedy do rodzinnej osady. Wyszła za mąż. Ale mąż był z serii pił i bił. Podupadła na zdrowiu. Tymczasem dzieci mieszkające z ojcem usychały z tesknoty za mamą. Najbardziej najstrasze córki. Niedawno Pain poprosiła ojca o łódkę i popłyneła odwiedzić mamę. Skłoniła ją do powrotu. Efren w sumie ma 14. Dzieci, z tym, które jest w drodze.

David i Pablo wyrokiem społeczności musieli opuścić osadę, bo nie słuchali rodziców i źle o nich mówili. Podejrzewają, że Pablo był ojcem dziecka swojej siostry Sary, które zmarło. Zrobili skrzynkę z desek, włożyli do niej ciało dziecka, wykopali dół pod łóżkiem Sary i tym samym dokonali tradycyjnego pochówku.

Dawid, pod nieobecność ojca, przywiózł 2. dziewczyny jako swoje żony. Dwie siostry. Ojciec wrócił i zrobił awanturę, zgodził się na tylko na jedną. Przypłynął również ojciec dziewczyn. Też był przeciwny, by obie były jego żonami. Chciał rozmawiać. David ukrył je w lesie. Zwołano zebranie wioski. Dziewczyny nie przyszły. Zwołano kolejne i nastane. Dawid nie chciał wyjawić miejsca ich pobytu. Ojciec poprosił całą osadę, by pomogła szukać jego córek. Znaleziono je. Ze słowami: Nie jesteś godny, by być moim zięciem - ojciec dziewczyn zabrał je i odpłynął. Z płaczem wchodziły do pueque peque. 

Kaniras poprosił o wydanie wyroku w sprawie swoich synów, bo stwierdził, że sam już nie ma siły. Trzy razy się przeprowadzali, zmieniali miejsce zamieszkania ze względu na krnąbrność dzieci. Kolejny raz nie ma zamiaru zostawiać swojego domu. Jeśli jest taka wola wioski, niech synowie ją opuszczą. Będą mogli wrócić, gdy znajdą sobie żony i będą chcieli normalnie żyć.

Sierpień w tym roku jest trochę chłodniejszy. Są noce, że dobrze jest schować się w lekkim śpiworze, ale gdy wychodzi słońce, wydaje się, że rozpuści wszystko i spali na popiół. Połacie błota i przekształcają się kłującą stopy ostrą glebę. Ponowne deszcze rozmiękczają ją z powrotem i miękka, delikatna otula stopy jak jedwab. Wysmarować się tym błotem, to najlepsza ochrona przed insektami. Stopy zanurzają się po kostki w przyjemnej mazi. Tam są bezpieczne przed arenillami.


***
Śnić o jaguarze to nie jest dobry sen, bo według Aczuarów, zwierzęta te też są ludźmi i mogą być zazdrosne. Sen z anakondą również dobrze nie wróży. Podobnie ząb. Jeśli się coś złego śni, lepiej nie wychodzić na polowanie. Nie robić pewnych rzeczy w danym dniu, sen trwa 1 dzień. Obserwując dobrze swoje sny, można ustrzec się niebezpieczeństw - twierdzi Efren. Dzieci nie opowiadają snów, przez to dzieje im się coś złego. O złych snach można opowiadać cały dzień.


Wierzą, że szaman może wyrządzić krzywdę, sprowadzić chorobę i tylko on wie jak ją wyleczyć. Efren przywołuje przypadki, gdy nie pomógł lekarz, tylko szaman. Szaman pije ayawaskę i widzi co pacienta boli, w którym miejscu. W ramach kuracji może zalecić dietę, np. picie cziczy przeżuwanej tylko przez dziewice.

Odwiedzam Marię i Rafaela. Kilka miesięcy temu zaginęło ich półtoraroczne dziecko. Widzę cierpnie na twarzy Marii, to już inna kobieta teraz przeżuwa cziczę, nie ta Maria sprzed roku. Jest ponownie w ciąży, po raz dziesiąty. Przemoczony do suchej nitki Rafael wraca z upolowanym armadillo.
Wieczorem idę do Nicol pomóc jej przeżuwać maniok. Zbliża się największa impreza roku, rocznica założenia osady. Potrzeba dużo cziczy. Jej mama wciąż jest bardzo słaba, siostry położyły się spać. Dwie pozostałe żony zajmują się swoimi dziećmi. Siedzimy więc ciemną pochmurną nocą, żujemy i plujemy do garnka.

***
Rano woła mnie Rafael, bym zobaczyła upolowane sahino.
Nicol nie miała dziś złego snu więc idziemy na działkę po maniok. Gdy źle jej się śni, wtedy w ogóle nie wychodzi z domu. Wierzy, że wówczas może ją spotkać nieszczęście, np. ugryzie ją wąż. Ścina gałęzie, tnie na kawałki te fragmenty, które nadają się do ponownego zasadzenia. Wyrywa krzak z bulwami, gdy widać, że któraś się odłamała od korzenia i została w ziemi, wygrzebuje ją maczetą.

Nie rozumie swojego ojca – odnosi się do sytuacji w domu - po co mu tyle kobiet i dzieci. Pamięta gdy ojciec przyprowadził drugą żonę, Janet. Wyjechał na tydzień niby do miasta, a tak naprawdę przebywał w innej osadzie, gdzie się ożenił i wrócił z żoną. Nicol z rodzeństwem nie rozumieli tej sytuacji, co ta kobieta robi w ich domu. Według tradycji powinien zapytać najpierw pierwszą żonę o zgodę. Justę to bardzo zabolało i wtedy również uciekła. Po dwóch tygodniach wróciła, bo dzieci tęskniły, ale cierpiała bardzo zanim się pogodziła z tą sytuacją. Gdy po latach mąż przyprowadził Ipiak, tego było już za wiele.

Nicol sadzi przygotowane łodygi manioku, ja obieram i kroję bulwy. Wieszam sobie na głowie kanastę i niosę do domu. Tu wszystko myjemy i gotujemy. By przygotować dobrą cziczę proces przeżuwania musi trwać, nie da się go przyspieszyć ani zautomatyzować.

Kobiety krzątają się między ogniem, gotowaniem, malowaniem mokał, karmieniem dziecka, jego uspokajaniem, zamiataniem, podawaniem cziczy czy kapci (klapek) mężowi. Zajmujemy ognisko naszym maniokiem, więc Ipiak przynosi kolejne 3 pale i obok rozpala swoje. Przygotowuje dla siebie i swojego jedynego do tej pory dziecka maito z żaby, którą dostała od męża. Każda z kobiet karmi swoje dzieci. Gdy maż upoluje jedno zwierzę, gotuje je t,a której je wręczy i ona wówczas woła wszystkich. Mąż zazwyczaj jest karmiony przez tę żonę, z którą spędził ostanią noc. Ona również wstaje z nim i przygotowuje wayusę.

Przechodzące przez kuchnię dzieci otwierają drzwi maczetą. Wini kopie je nogą, by się otworzyły w jego stronę.

W tym że kobieta podaje cziczę jest coś intymnego. Troska, pieszczota, opiekuńczość. Wieź rodzinna, przyjazcielska. Dla podróżującego to coś więcej niż dobre słowo na drogę. 


Dziś po zachodzie słońca prawie wszyscy mężczyźni idą na polowanie. Każdy ma obowiązek przynieść coś na wspólny posiłek podczas imprezy. Rafael wraca przed 3cią nad ranem z guantą i żabą, z której robią maito po ugotowaniu wayusy.

Efren wraca z niczym. Pablo poszedł na 2 dni, też wróci z pustymi rękami. Napotkał tylko tapira, ale ponieważ w tym roku ogłoszono zakaz polowania na tapiry, uszanował to.

Przy wayusie Rafael mówi o planach budowy drogi do Napurak, ja na to, że to nie jest dobry pomysł. Zgadza się z tym, ale jego zmartwieniem nie jest przyroda, ale to, że bite dziewczyny i kobiety będą uciekać.

***
Niedzielny obrzęd w kościele prowadzony przez Luisa. Kanirasa zdjęli z tej funkcji. Również zmiana na stanowisku syndyka. Jest nim teraz Rodrigo i zaprasza mnie na perdiza. Rozbudował dom, urodził mu sie Hanky. Rozmawiamy o planach budowy drogi i o zaginionym dziecku Rafaela. Wszyscy wierzą w uprowadzenie Lucha przez 2 mężczyzn z Kusutkau, którzy w tym dniu przebywali w osadzie. To tacy dwaj młodzi, którym nie chce się nic robić, a szukają pieniędzy, łatwego zarobku – mówi. Po opowieściach policjantki Glendis, którą spotkałam po wyjeździe z osady, i dochodzących informacjach o trwającym handlu organami, zaczynam w to wierzyć.

Rodrigo dmie w ceramiczny róg (zrobiony przez Ligię), co oznacza zebranie w domu komunalnym. Syndyk powinien zjawić sie pierwszy, więc wychodzimy. Rodrigo maszeruje z rogiem. Ligia z Hankym w chuście na plecach i z 3. wędzonymi małpami na wspólny imprezowy stół. Wyglądają niepozornie, ale ważą. Himena, Angelina i Germania są wybrane na kucharki, będą gotowały dla gości. Wybrany jest też komitet do sprzątania.   
Od południa przybywają goście z Wampuik. Gospodarze między sobą rozgrywają mecze w siatkówkę i piłkę nożną. Pomagam kucharkom przy gotowaniu obiadu dla wszystkich. Obieramy górę plantanów, ręce kleją się od tego niemiłosiernie. Czym wy to myjecie. Są specjalne liście, albo limonki. Kto ma limonki koło swojego domu? Efren i Rodrigo. Angelina rąbie maczetą małpy na kawałki. Menu na dzisiejszą obiadokolację to małpy, jutro na śniadanie guanta, na oiad sahino, w ponioedziałek na śniadanie ryby.

Na koniec dnia słońce rozlewa się w rzece. Wpatruję sie w nią jak piekna kobieta w swoje odbicie. Gdy wszystkie jego kolory zgasną, oficjalnie rozpoczynają się obchody 17 rocznicy założenia osady. Kobiety zaczynają krążyć z mokkami co rusz napełnianymi cziczą. Dziś tylko do 22.00 trwają tańce.


W godzinie wayusy kucharki zaczynają gotować śniadanie. Marco z Luisem odprawiają kościelną ceremonię, po której podajemy jedzenie i zaczynają się całodzienne zawody. Chodzę jak w kieracie serwując cziczę i rozmawiając. Ligia opowiada mi o ubiegłorocznej ucieczce Lukrecji. Nie wytrzymała znęcania się męża. Gdy Jose wyjechał z pierwszą żoną do miasta, wyruszyła rano pieszo do Wampuik i dalej. Była doprowadzona do ostateczności, do tego stopnia, że była w stanie zostawić wszystkie dzieci. Ligia to rozumie, często czuje to samo.

Przemoc domowa w kodeksie moralnym Aczuarów jest zabroniona. Jednak zdarza się. Uciekająca prześladowana kobieta, mijając napotkane osady, prosi syndyka o ochronę i dyskrecję. Szukającemu mężowi nikt nie wyjawi, że ją widział.

Ligia bez emocji patrzy na zdjęcia, które jej przywiozłam. Ma 35 lat, jest po 10 porodach. Gdybym miała 15 dolarów na avionetkę, uciekłabym. – A co z dziećmi? – Jest mi to obojetne. Już nie mam siły rodzić ani robić cziczy. Mężczyźni tego od nas nieustannie wymagają. Gdy z jakiegoś powodu są niezadowoleni, wyżywają się na nas. Wydano mnie za mąż bez pytania. Jestem z plemienia Kiczua, nie jestem Aczuarką. Rodrigo chciał taką właśnie żonę, bo słyszał że są dobrymi gospodyniami.

Przedstawiono mi go od razu jako mojego męża. Gdy po raz pierwszy serwowałam cziczę na jakimś zebraniu, zaczęłąm tak jak nakazuje nasz plemienny obyczaj, od podania jej najstarszemu mężczyźnie. Zaraz po tym Rodrigo poprosił mnie na bok i uderzył z calej siły. Skąd miałam wiedzieć, że według aczuarskiego zwyczaju mam podać najpierw mężowi? Nikt mi o tym nie powiedział.

W domu komunalnym siedzi wygnany Pablo. Co ty tutaj robisz? Przyjechałem odwiedzić rodzinę. Słyszałam, że narozrabiałeś. To nieprawda… i tu ponosi go fantazja, ale z jednego powodu chylę się w pokłonie. Pamięta każdą frazę i każde słówko w języku polskim, o które mnie pytał 2 lata temu. Jego notatnik przetrwał rok, ale jego pamięć do tych słówek, to najwieksze dla mnie w życiu zaskoczenie. W dżungli wszystko ma krótkie życie, ale nie pamięć Pawła do polskich słówek. Wzruszające.

Tańczę i serwuję cziczę do białego rana. Nie wiem skąd mam tyle sił. Ci, którzy się wyspali, na nowo oddają sie cziczy i tańcom.
***
Kładę się przed 7. rano, po 2 godzinach budzę się. Muzyka gra nieprzerwanie i nie pozwala dalej spać, podobnie jak chałasujące dzieci. Wypatrzyły dojrzałe papaje na drzewie. Yachi Wspina się na nie sprawnymi ruchami i zjeżdża błyskawicznie z dwoma dorodnymi owocami. Skoro nie mogę spać, wypada tańczyć. Nogi już odmawiają posłuszeństwa. Poświęcam się bardziej rozmowom. Efren zwierza się z sekretów swojego życia. Może najmłodszy w tej chwili syn Alan spełni jego marzenie bycia pilotem.

Wraz z zachodącym słońcem zakończyła sie oficjalnie impreza. Młodzież zostaje w domu komunalnym i sama sobie serwuje cziczę. Wród nocy wkracza żona Jose i kończy balangę.  Z ciemności, ze środka placu woła mnie Dionizja. Wyrosła, skobieciała. Noc sprzyja rozmowom.


***
Rafael siedzi w hamaku i je śniadanie, obok jego porcji kręcą się najmłodsi synowie. Kobiety i reszta dzieci jedzą osobno, goście też osobno.

Spokojny, słoneczny poranek urozmaica wyłaniający się z zarośli Miguel z Kusutkau, brat Rafaela. Wraz z innym bratem spieszą do Mishuma, skąd 2 dni temu przywędrowała Kiris z pomarańczami. Miguel również wtedy wrócił taszcząc z powrotem swoją córkę, którą odebrał jej mężowi, za to że źle ją traktował. Dziewczyna ma 15 lat i była trzecią żoną. W nocy uciekła od rodziców, wraz z 14 letnią siostrą. Teraz płyną jej szukać.

Juana częstuje cziczą, orzechami arachidowymi i owocem kila, to aczuarska nazwa, na zewnątrz zielony, w środku przypomina duriana, tylko jest mniejszy i bez nieprzyjemneg zapachu. Jako ostatni po drodze w głąb lasu mieszka Azul, więc u niego pijemy kolejną cziczę. To wciąż tzw. concho – mocno sfermentowana czicza, właściwie woda, która zebrała się w kuble pod bananowym liściem. Pije się ją na drugi dzień po imprezie, co czasem przeciąga się do kilku dni. A czicza z każdym dniem jest mocniejsza. Wracamy do tematu dróg w Amazonii. Tam, gdzie one są, już nie częstują cziczą, tylko ją sprzedają. Droga do Napurak jest realną przyszłością, bo Aczuarowie, tak przeciwni wkroczeniu cywilizacji z jednej strony, z drugiej - zaczęli jednak potrzebować pieniędzy. Walter ma piłę spalinową, już oblicza ile zarobi zamawiając tira i wyworząc do miasta deski.

Maszerujemy prez las ścieżką, którą tylko Indianie widzą. Ja zawsze jak cień za kimś, bo dla mnie te drogi są niewidoczne. Pnącza wiją się wokół pni drzew zmieniając je w twory, które znam z architektury - altanki, minarety, kominy. Czarne stonogi zwijają się w szczelinach kory. Leśne wąsy wiją się wokół wszystkiego. Jedne rośliny wczepiają się i zapuszczają korzenie w rozwidlenia innych drzew. Spragnione słońca liście strzelają w górę. Korzenie wciskają się nie tylko w ziemię, ale i w pnie, oplatają drzewa w lędźwiowym uścisku i rozrastają się niczym wosk kapiący ze świecznika. Filodendrony rozcapierzają liście jak olbrzymie dłonie. Jesteśmy w delikatesach, sklepie z narzędziami, warsztacie i aptece.

Pablo ścina różne palmy, by zdobyć palmito. Niesamowite ile wody jest w ich pniach. I mają cudny kolor drewna. Jedne różowy, inne pomarańczowy, albo jeszcze inny. Zabieram kawwałek drewna, jest jak gąbka. Jose bawi się w leśnego wandala i ścina maczetą niemal połowę ogromnej wiszącej termitiery. Mam ochotę ściąć mu głowę. Spada na mnie deszcz mrówek.

Docieramy do jeziorka. Cała powierzchnia pokryta jest zieloną roślinnością. Zanurzam rękę, woda wydaje się gęsta jak krew, gęsta od życia. Tu jest tyle życia. W ziemi, wodzie, powietrzu. I wśród ludzi też – ta nieustająca chęć parowania się i rozmnażania, od bardzo młodego wieku. Upolowaliśmy tylko żółwia, ale zebraliśmy sporo nasion na korale, to dla mnie ważniejsza zdobycz. Znajdujemy roślinę, z liści której zrobimy nici. Zbieramy liście na maito. Pablo plecie mi torebkę z gałęzi palmy, bym mogła nieść te wszystkie skarby.

Drogę przecina mi pochód mrówek, z których każda niesie kawałek liścia, jak zieloną flagę. Dokąd idą? Czyżby to te, które ścinaja liście i składają je pod ziemią, aby hodować na nich niespotykane nigdzie więcej na świecie grzby, którymi sie odżywiają?

Ośmioletnia Kiris sprawnie kroi maczetą palmito, rozdrabnia je, dodaje liści tajemniczej dla mnie rośliny pasożytującej na palmie - zerwała ją w lesie, porcjami układa na liściach, zawija i zawiązuje lianą i maito de palmito gotowe, wkłada je w żar przepalonego drewna. Jako gospodyni pełną gębą, zabiera się też za gotowanie platanów, by było z czym zjeść maito i gotuje herbatę z palczatki cytrynowej.
Nie zdążyłam sie wykąpać. Po zmroku boję się wchodzić do rzeki. Siadam przy ogniu i czuję jego oczyszczjącą moc. I jego zapach. Tego mi będzie brakowało, podobnie jak zapachu deszcowego lasu.  
***
Nie wiem kiedy dokładnie wyjadę, ale czujemy z Kiris, że mamy już niewiele wspólnego czasu. Wczoraj powiedziała mi, że będzie za mną tęsknila i zapięła mi na szyi zrobiony przez nią naszyjnik z drobnych koralików. Chodzimy tu i ówdzie, zbieramy różne owoce, np. przeciw pasożytom. Jemy  maito z pestek kila u Juany i przyglądamy się jak Abran buduje domek dla kur. Używa do tego gałęzi palmy, która ma specyficzne kolczaste owoce.

Leniwe grorące popołudnie. Może pójdziemy na ryby? Może. Na co będziemy łowić. Nie mamy żadnych flaków. Nikt niczego dziś nie upolował. Wykopujemy dżdżownice, choć wiemy, że to słaba przynęta. Pożyczamy łódkę od Efrena i płyniemy nieco w górę rzeki. Ptasie gniazda wiszą nad rzeką na końcach gałęzi. Brzegi są pełne żółtych motyli.

Na plaży z czarnego piasku Kiris wykopuje niewielkie skorupiaki. Złowilismy 4 sumy. Wielkością one nie grzeszą, ale lepszy mały sum, niz nic. Księżyc już na niebie, za godzinę błękitne niebo zamieni się w czarne, więc wracamy. Kiris instruuje mnie, że jeśli nie chcę przygotowywać dziś maito, mogę to zrobić jutro, tylko osolić dobrze rybę i zostawić.

Walter niezmordowanie idzie swoją drogą do szamanizmu. W czasie wspólnego picia ayawaski może inną osoba „sterować“, bo widzi na jakim etapie ona jest. Może też zatrzymać działanie halucynogenu za pomoca gałęzi. W jego ogrodzie rośnie też floripondium- inny, silniejszy niż ayawasca halucynogen. Walter nie potrafi wytłumaczyć dlaczego, ale gdy to pije, chodzi wtedy całą noc.

Czuję drgawki. Przedmioty przed oczami zaczynają pełzać. Mówię do Waltera po polsku. Nudności. Rośliny przybierają kształt postaci, część z nich się rusza. Mają okrągłe i kanciaste kształty. Zamykam oczy i widzę rośliny jako postacie ze znanych dzieł sztuki. Niekończace się nudności, mam problem z poruszaniem się, coś korkiem stoi w gardle. Cukier może złagodzić te objawy, ale na widok łyżki, którą miałabym włożyć do ust, biegnę od razu w krzaki. Dojść do łóżka, położyć się, zasnąć, wszystko minie.

Kilkunastoletnim dzieciom rodzice podają ayawaskę i radę. Piją i mają zobaczyć przyszłość, np. dokąd może ich zaprowadzić złe zachowanie. Germania zobaczyła, że zginie jej brat, że Pusank będzie miała dziecko, ja ponownie przyjadę.

***
Słoneczny dzień, wszyscy wyruszają na polowania, na działki. Pogoda sprzyja, a i zapasy się kończą po imprezie. Inchi leży w łóżku i pilnuje domu.

Kanirasa też nie ma w domu, Rozalia na mój widok czym prędzej przygotowuje cziczę i podstawia mi stołek. W domu jest jeszcze Bartolome, Zaharias i Paulina. Sara właśnie wychodzi na działkę. Proponuję wspólne zdjęcie, chętnie się zgadzają, ale zaczynają wielkie przygotowania w poszukiwaniu grzebienia, Bertolome daje mi znak, by poczekać i gorączkowo szuka najczystszej koszulki. Moczy głowę, bo nie może dojść do ładu z włosami. Rozalia wreszcie znalazła kawałek lusterka i układa wlosy. Przebierają też wiecznie umorusaną Paulinę. Te przygotowania mogłyby trwać bez konca, gdyby nie moje zapewnienia, że są śliczni. To prawda, że jest w tych rysach twarzy coś niesamowitego. Pięknego. Choćby były nie wiem jak brudne i rozczochrane. Rozalia ściska mnie mocno na pożegnanie.

Pijemy z Germanią cziczę i nic nie mówimy. Jest upalny dzień, jednak nie daję szansy arenillom – wrednym niemal mikroskopijnym stworzeniom, które kąsąją bezlitośnie, uparcie noszę długie rękawy i nogawki. Abran upolował małpę. Jego mama częstuje obiadem: platany, caldo de perdiz, maito de vagre. Czicza. Być może widzimy się statni raz. Daruje mi malutkie mokały. Jedna do picia, druga - czarna w środku do jedzenia. Domek dla kur jest gotowy.

Wieczorem z Germanią idziemy do Waltera. Jego najstarsza córka, piętnastoletnia Pusank, prosi mnie by zrobić jej zdjęcia z miesięczną córeczką. Ale najpierw musi się przebrać i pomalować. Walter przeprowadził się w głąb dżungli i wybudował bardzo funkcjonalny dom z desek. W osobnym budynku są 4 sypialnie: Pusank, Warmas, rodziców i chłopców – ma sześcioro synów. W oddzielnym budyku jest kuchnia i salon. Wszystko pokryte blaszanym dachem. Przed domem ogromniaste ananasy. Walter nie akceptuje ojca wnuczki jako męża Pusank. Mimo to Heronimo po raz kolejny planuje przyjść na wayusę i prosić o rękę jego córki.

Jest pełnia księżyca i słychać płacz Auhu – legendarnego ptaka, w którego za karę zamieiła się żona księżyca. Oświetlamy sobie drogę latarkami. Rozmawiamy o antykoncepcji i bolesnych miesiączkach. Zatrzymujemy się w pewej odległości od domu, by spokojnie dokończyć gorące i odkrywcze tematy, że u kobiet są dni płodne i bezpłodne. Jestem ucztą dla komarów, które niemiłosiernie tną przez ubranie. Juana jeszcze nie śpi, w ciemnościach pijemy cziczę. Germania wraca wspomnieniami do dzieciństwa, gdy uprowadził ją diabeł. Znalazła sie nocą w lesie, jej płacz obudził mamę. Teraz jestem deserem dla komarów.

***
Po raz ostatni rozpalam poranne ognisko. Lili woła mnie do swojego domu i wkłada na szyję korale. Sama je zrobiła.



Napurak jest niewielką osadą, składa się z sześciu rodzin. Nie mają wystarczającej liczby zawodników, by zagrać na obchodach rocznicy powstania Kuserua, dokąd są zaproszeni. Poprosili więc Suwę o posiłki. Wybieram się z nimi, by spróbować wylecieć jedną z avionetek, którą przylecą zaproszeni goście z miasta. W południe wchodzimy do łódki i płyniemy na drugi brzeg Pastazy, skąd zaczyna się ścieżka do Kuserua. To już prowincja Morona Santiago. Niewielkie pagórki, błoto, rzeki, śliskie błotniste zejścia.Wciąż mnóstwo błota mimo 2 słonecznych dni. W ostatniej rzece myjemy kalosze. Po niespełna 2. godzinach marszu i krótkim odpoczynku docieramy na miejsce.

W domu komunalnym naokoło siedzą goście. Siadamy i my. Sznur kobiet z mokałami cziczy rusza w naszą stronę. Ta czicza w tym momencie jest jak zbawienie. Obok jest jadalnia, gdzie na stołach wyłożonych liśćmi bananowca, porozkładane są obiadowe porcje. Zapraszają i nas. W talerzach pływają kawałki sahino. Korzystam z „łazienki“czyli kawałka rzeki jednej z rodzin. Towarzyszy mi kilkunastoletnia Silvia. Zanim pójdziemy znów do domu komunalnego pomaluje mi twarz. Wraz z siostrami śpi osobno w zamykanym domku, tuż obok rodzinnej tradycyjnej chaty, czyli bez ścian. Zrywa się wichura. Obsypuje nas pyłem wyschniętej ziemi. 

Gdy zaczynają się tańce o 21.30,  ja jestem już w objęciach morfeusza. Od 4 rano znów gra muzyka. Wstaję przed świtem, ale niebo o wschodzie trochę rozczarowuje. We wsi trwa już ruch. W domu komunalnym serwują śniadanie. O 8.00 zaczynają się rozgrywki w piłkę nożną, poprzedzone dokładnym przypomnieniem regulaminu.

Teacher avion! - Sara pierwsza słyszy dźwiek avionetki. Aero Morona. Śródlądowanie w Wampuik. Po upływie pół godziny otaczają mnie inne zapachy, środków czystości i spalin. Pablo niczego nie upolował.


Złoty napój inków

- Przyniosę ci cziczę. Maria Rosa Elena ubrana w ciemne anako, białą haftowaną bluzkę i kolorową faję wychodzi na patio swojego pięknego domu, gdzie znajduje się dodatkowa kuchnia z paleniskiem i spiżarnią. Wraca z dzbanem złotego napoju, gotowanego wiele godzin z mąki kukurydzianej i zostawionego do fermentowania. Pole kukurydzy za domem jest puste. Jesteśmy po żniwach kukurydzianych. Nastał czas przygotowywania cziczy zwanej tu jora. Służy do tego tylko żółta odmiana kukurydzy. Gospodyni przynosi też koszyk zielonego groszku w strąkach. Łuskamy go, pijemy cziczę i rozmawiamy. 

Festiwal Jora, organizowany co roku w Cotacachi, to pozostałości indiańskich obchodów związanych z wrześniowym przesileniem słonecznym. Czas podziękowań matce ziemi za zbiory. Podstawą pożywienia w regionie jest kukurydza. Stąd święto ze sztandarowym napojem z niej przygotowywanym.

W niedalekim Otavalo przygotowuje się cziczę zwaną yamor i obchodzona jest siostrzana impreza pod nazwą Yamor. W odróżnieniu od czichy jora, ta otawalska przygotowywana jest nie z jednego, a z siedmiu rodzajów kukurydzy. 


Ulicami Cotacachi przechodzi pochód
Radość dobrego życia. Prezentują się przedstawiciele indiańskich osad rozłożonych wokół Cotacachi. Bierze w nim udział ponad 150 delegacji, wśród nich organizacje wspólnotowe i sąsiedzkie, instytucje publiczne i prywatne. Wszyscy paradują z muzyką, tańcem i innymi formami ekspresji kulturalnej. Z udekorowanych platform ciągnionych przez samochody, machają do publiczności reiny. Grupy kończą swój przemarsz na głównym placu przed władzami miasta. Wręczają im niesione tzw. zamki i inne kompozycje z kukurydzy oraz pozostałych płodów ziemi. Ani wśród honorowej widowni, ani wśród obwożonych dumnie królowych nie ma Reiny Catacachi. To pierwsze miasto w Ekwadorze, które postanowiło nie wybierać sojej reiny.


To nie nasza tradycja – mówi Maria Rosa. - Podobnie jak
fiesta rosada z okazji piętnastych urodzin dziewczyn. Rodzice chcą się pochwalić swoimi córkami, ale ja mojej córce odmówiłam zorganizawania tej imprezy. Wybory reiny to też tradycja Metysów – dodaje. – Ja mam 3 imiona, bo moja mama myślała, że Maria Rosa to jedno imię. Była niepiśmienna. O dniu swoich urodzin dowiedziałam się, gdy miałam 18 lat. Moja mama nie znała dat urodzin ośmiorga swoich dzieci. Mieszkaliśmy w jednej glinianej izbie. Jak my tam mieszkaliśmy, do tej pory nie rozumiem. Ale zawsze marzyłam, żeby mieszkać lepiej.

Dom rodziców do tej pory stoi. Obok niego olbrzymi tradycyjny piec chlebowy. Używany przede wszystkim przed Swiętem Zmarłych, 3 listopada. Indiańskim zwyczajem piecze się niewielkie chlebki w formie koników lub lalek, które chrzestni wręczają swoim chrześniakom. Koniki są dla chłopców, lalki dla dziewczynek. Maria Rosa pamięta jak zawsze czekała, aż przyjdzie jej chrzestna z wypiekami. Tego dnia rodziny odwiedzają cmentarze i zabierają ze sobą jedzenie. Dzielą się nim nawzajem, częstują po kolei członków rodziny i wymawiają imię zmarłego, w dowód pamięci którego spożywają przygotowane potrawy.


Na obiad Maria Rosa podaje ziemniaki z liśćmi podobnymi do szpinaku, przygotowanymi z pastą z pestek dyni. Zna tylko nazwę tej rośliny w kiczua, twierdzi, że jest to zasadniczo pokarm dla świń, ale gdy liście są bardzo młode oni je też jedzą. Do tego gotowane ziarna łubinu jadalnego (chocho) i smażonej żółtej kukurydzy.

Z okazji Bożego Narodzenia urządza się uroczystą kolację 24 grudnia. Nie ma specjalnych potraw jak u Metysów, gdzie króluje indyk, ale przygotowują odświętne dania. W rodzinie Marii Rosy całe rodzeństwo z rodzinami gromadzi się w jednym domu, co roku u kogoś innego. Gospodyni odpowiedzialna jest za przygotowanie posiłku dla wszystkich. W tym roku wypada na nią. Rodzina liczy około 60. osób.  

Społeczności kantonu Cotacachi świętują również Wielki Tydzień, zwłaszcza Wielki Piątek.To połączenie andyjskiego Mushuk Nina z chrześcijańską Wielkanocą. Niektóre regiony łączą świętowanie wiosennego przesilenia z karmawałem i obchodzą święto zwane Pawkar Raymi, fiesta de florecimiento.


Największym świętem w świecie andyjskich Indian jest Inti Raymi. Oryginalna prekolumbijska nazwa dopiero w ostatních latach wraca do łask. Przez starszych do tej pory bardziej jest kojarzona jako San Juan, bo tak im wtłoczono do głowy.


Mąż krząta się między świniami, a świnkami morskimi (cuyes). Długie włosy ma zaplecione w warkocz zakończony ozdobieniami, na głowie nieodłączny kapelusz.


Na ich weselu było jedynie 150 osób, ale bywa że 600 jest normaną liczbą. Wesela odbywają się w domach, ustawia się wielkie namioty i pożycza krzesła w jednej z licznych wypożyczalni. Goście przynoszą prezenty nie tylko dla młodej pary, ale również dla rodziców i chrzestnych. Prosząc o rękę rodzina młodego przynosi liczne prezenty narzeczonej i rodziców w postaci dużej ilości produktów rolnych, które rozdzielane są między członków rodziny i stanowią tym samym zaproszeniem na wesele. 


W osadzie …., miejscowe kobiety gromadzą się w każde sobotnie popołudnie. Pomagają sobie finansowo na zasadzie piramidy. Wpłacają drobne kwoty do wspólnej kasy i w razie potrzeby mogą stamtąd pożyczać. Ostatnio było to bardzo przydatne na zakup przyborów szkolnych. Ale zbierają się przede wszystkim dlatego, by czegoś się od siebie uczyć. Dziś zaprosiły kobietę, która haftuje i szyje tradycyjne bluzki, w których chodzą na co dzień. Do tej pory pielęgnują tradycję noszenia typowych dla regionu strojów i biżuterii. 


Starsze kobiety zakładają po 2 lub 3 kolie, ma to symbolizować bogactwo. Ich nadgarstki owinięte są kilka razy sznurami drobnych czerwonych koralików. Teraz każda próbuje odpowiednio operować igłą na przygotowanych skrawkach materiału z odrysowanymi wzorami. Najlepiej to wychodzi wytrwalym młodym dziewczynom. Podziwiam ich wzrok, gdy naciągają igłę w mrocznym pomieszczeniu, pełniącym rolę wiejskiej świetlicy. 


W czasie świąt Jora organizowany jest konkurs na najlepszą cziczę. W szranki stają chętne gospodynie. Czicza z Cotacachi nie ma swojej reiny, w przeciwieństwie do cziczy Yamor z Otavalo, ale organizowane są wybory
ñusty. To indiański ospowiednik reiny. Reprezentantki poszczególnych osad biorąc udział w konkursie prezentują się w przygotowanych kilkunastominutowych scenkach, które ukazują w jaki sposób radzą sobie z domowymi obowiązkami i w różnych domowych sutuacjach. W trakcie prezentacji kończą przygotowywać jedną potrawę, którą wręczają jurorom. 

Indianie andyjscy są bardzo dumni i związani z ziemią. Przy pełni księżyca lub gdy go nie ma nie należy siać, bo energia jest w górze - tłumaczy mi Jorge - a nie w ziemi. Przy rosnącym księżycu sadzi się te rośliny, których część naziemna jest ważna, jak sałata kapusta, natomiast ziemniaki, gdy księżyca ubywa. W fazie wzrostu również obcina się włosy. 


Jezioro Cuicocha położone jest na wysokoxi
3.068 m n.p.m. i jest wulkanicznym kraterem u stóp wulcanu Cotacachi  4.944 m n.p.m. Nie jest on sam, w paśmie Kordyliery Zachodniej towarzyszy mu  Yanahurco (4.538 m n.p.m.) Na środku jeziora są 2 wyspy z lawy porośnięte lasem i rozdzielone tzw. kanałem marzeń. W jeziorze nie ma ryb.

Wśród walorów naturalnych jakie oferuje ta część łańcucha górskiego są oczywiście zasoby wodne i bogactwo flory z roślinami leczniczymi i dzikimi owocami. Sosny i różne rodzaje eukaliptusów współistnieją z lokalnymi uprawami - oca, mashua, papa y máloco. Do tego dochodzi kukurydza i ziemniaki oraz quinua, fasola, łubin, cebula, kapusta, pszenica i jęczmień. 

Na do widzenia Cotacachi pokazuje swój biały szczyt.


Gigant i laguna

Fakt bycia małym, przynajmniej zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, może oznaczać wiele trudności, pomyśl tylko, jak trudno jest dwóm mrówkom uczestniczyć w koncercie wraz ze słoniami. Ale być wielkim, również nie jest za dobrze. Przynajmniej jeśli chodzi o giganta. Wyobraź sobie, że jesteś tak wysoki jak góra i masz głowę zawsze w chmurach. Oczywiście bardzo łatwo byłoby się zagapić, nie patrzeć, gdzie idą stopy i nagle poślizgnąć się na rzece. Lub nie znaleźć miejsca wystarczająco szerokiego, by się położyć bez ryzyka zmiażdżenia lasu lub zniszczenia całego miasta. Mówi się, że świat jest wspaniały, ale trzeba mieć odpowiednie proporcje ciała. Gdy jest inaczej, każda codzienna czynność może się okazać bardzo skomplikowaną operacją.

Gigant, który przez długi czas mieszkał w kantonie Cotacachi, miał właśnie takie problemy. Między innymi bardzo martwiło go to, że nie mógł się wykąpać z braku dostatecznie głębokiego jeziora. Morze mogłoby być rozwiązaniem, ale ocean znajdował się daleko od północnych Andów, gdzie mieszkał i nie zawsze gigant chciał tak dużo chodzić. Ponadto, słona woda pozostawiła skórę bardzo suchą, co w połaczeniu ze słońcem i wiatrem mogło ją jeszcze więcej uszkodzić. Dlatego każdy krok giganta był poszukiwaniem wodnego zbiornika, który byłby odpowiedni dla jego potrzeb.

Próbował w jeziorze San Pablo, które na pierwszy rzut oka wydawało się mieć dużo wody, ale po wejściu, okazało się, że woda sięga mu tylko do kolan. Z jeziorem Mojanda było jeszcze gorzej, tam mógł zanurzyć tylko stopy. Nie wspominając o Yahuarcocha, które w suchej porze roku wystarczało tylko do umycia rąk przed jedzeniem.

Zdesperowany gigant nie mógł znaleźć rozwiązania tego problemu, aż któregoś dnia przybył do Cuicocha. Był tak rozczarowany innymi sytuacjami, że niewiele się spodziewał po kolejnym jeziorze, które nie przedstawiało imponujących rozmiarów, chociaż jego piękno go zaskoczyło. Zszedł po zboczach krateru, aż dotarł do wody, by zobaczyć, czy jest bardzo zimna. Niemal bał się wejść do jeziora, aby ponownie się nie rozczarować. Wszedł z zamkniętymi oczami i poczuł, że całe nogi ma juz w wodzie i zanurza się jeszcze bardziej –biodra, brzuch, rozłozył ramiona i one też zanurzyły sie w wodzie. Wkrótce przekonał się, że w końcu może cieszyć się prawdziwą kąpielą. Spojrzał w niebo i poczuł się szczęśliwy w tej wspaniałej wannie, w której mógł nawet oprzeć głowę na wysepkach jeziora.

O Gigancie nie mówi się już dzisiaj, ale przybywając nad jezioro, wielu twierdzi, że wciąż słyszy jego śmiech radości, a także szum wody. 

Zakochany wulkan
Ludzie we wsi powtarzają historię góry Imbabura i góry Cotacachi. Imbabura, duża i imponująca, była uznawana przez wszystkich mieszkańców ziemi za mędrca. Jako taki, codziennie rano wstawał, aby zobaczyc czy wszyscy należycie wypełniają swoje zadania. A mianowicie czy rzeki płyną we właściwym kierunku i czy ani zbyt szybko, ani zbyt wolno, albo czy wiatr wiatr nie traci zbyt wiele czasu, zatrzymujac się i porozmawiając z drzewami w górze. Baczył też czy mężczyźni i kobiety wypełniają swoje obowiązki, takie jak sianie, hodowla zwierząt czy zakładanie rodziny. Z szacunku dla jego mądrości, a także trochę z obawy przed jakąś karą, którą wulkan mógł na nich ściągnąć, wszyscy solidnie wykonywali swoje zadania.

Czasami, z powodu pewnych zaniedbań Imbabura zsyłał mrozy lub podobne rzeczy. Dużo pracy miała więc wysoka góra i prawie w ogóle nie miała wolnego czasu dla siebie. Aż pewnego dnia Imbabura postanowił wyznać miłość Cotacachi, unikalnej i pięknej górze, w której był zakochany od czasów gdy byli małymi górkami i razem się bawili.

Tego słonecznego, sierpniowego dnia, gdy w powietrzu unosił się zapach świeżo zaoranej ziemi, to sanął Imbabura przed ukochaną górą z bukietem polnych kwiatów i wyznał swoje uczucia oraz  pragnienie poślubienia jej. Na te słowa, trochę zaskoczona, ale też zadowolona, Cotacachi, zatrzęsła się lekko z emocji i odpowiedziała, że ona również zawsze go kocchała byłaby szczęśliwa, gdyby została jego żoną. Od tego dnia, za każdym razem, gdy oba wulkany się odwiedzały, zostawiały sobie nawzajem trochę śniegu ze swoich szczytów.

W niedługim czasie z ich związku narodziła się góra Yanaurcu. Z biegiem lat Imbabura, nieco podstarzały z czując wieloletnią pracę na swych skalistych zboczach, zaczął cierpieć na silne bóle głowy, które czasami trwały przez wiele dni. Dlatego jego szczyt pokrył się chmurami. Pomimo tego,  małżeństwo Taity Imbabury i Mamy Cotacachi, wypełniło wszystkie okoliczne doliny zdrowym powietrzem miłości i zaufania. Mówi się, że wiatr, który wznosi się o zmroku aż do najwyższych zamieszkałych osad, to pocałunki na dobranoc, które dwie zakochane góry wysyłają sobie nawzajem.

Wśród Szuarów

Rayo de la luna do Pablo Sexto. Znajoma roślinność po bokach, las deszczowy, tylko ta droga po kótej jadę jest jaby nie na miejscu. Droga w dżungli, nowy, nienaturalny twór. Do tego nie mogę się przyzwyczaić.

Stolica cantonu Pablo Sexto jest niewielkim miasteczkiem. Rynek pełni funkcję boiska, kilka sklepów, kościół, oddział banku. Cały ruch drogowy to kilka camionetek pełniących rolę taksówek. Telefon Lisarda milczy. Zaczyna obficie padać. Chronię się pod dachem najbliższego sklepiku. Jego właściciel jak większość miejscowej populacji pochodzi z okolic Cuenki.

50 lat temu był tu tylko las i nie dające spokoju kopalnianym przedsiębiorcom złoża. Zwyciężyła chęć zysku i obietnica lepszego życia z udziałem pieniędzy dla miejscowych społeczności Szuarów przekształconych w wioski, których nie ma do tej pory na mapach google i do których prowadzą drogi również nie istniejące na mapach. Powstałe miasta zaludniono rolnikami z Cuenki lub Riobamby, najbliższych większych miast.

Zaczęto budować drogi i rozpoczęło się komercyjne życie. Zwierzyna odeszła w dal. Włócznie stały się elementem dekoracyjnym w szuarskich domach. Chińskie przedsiębiorstwo wydaje teraz mnóstwo pieniędzy na kampanię informacyjną, na temat powszechych korzyści z budowy kopalni. bo w referendum wyszło, że ludzie maja prawo do informacji. Szuarowie, w przeciwieństwie do Aczuarów, są zwolennikami budowy miast i wpuszczania przemysłu na swoje terytorium.
Lisardo, mieszczański Szuar jest zafascynowany wszystkimi systemowymi zdobyczami, jakie oferuje państwo. Jego ojcowie jeszcze podlegali tylko plemiennemu prawu, jakim Szuarowie rządzili się w swoich osadach. Teraz młodzi wierzą w słowa wypowiadane przez polityków. Zachwycają się systemem pracy zarobkowej, opieki zdrowotnej i edukacji. Generalnie wszystkimi elementami systemu. Bardziej zachwycają się miejskim basenem ze sztucznymi drzewkami niż leśnym jeziorkiem.

Urzeka mnie ogródek przed domem Lisarda i Madisy. Poletko szczypiorku, lecznicze trawy, kwiaty, na ściętych pniach gospodyni układa rośliny, które w nie właśnie, a nie w ziemię wpuszczają korzete. Kwitnie już jedna orchidea. W kącie ogrodu – liście do przyrządzania maito. W ogrodzie sąsiada rośnie tunguragua. Do kolacji pijemy wywar z gotowanych łupin ananasa.

Szuarowie podtrzymują tradycję gry w piłkę. Mecze rozgrywane są między społecznościami. Obecnie są trakcie przygotowań do obchodów rocznicy kantonizacji, więc miejscowa liga wyłoni najlepszych, którzy zakwalifikuję się do rozgrywek w czasie święta. Co tydzień mecze odbywają się w innej miejscowości. Dziś wypadły w Shawi. Jest ona oddalona o kilka kilometrów od Santa Ines, z której pocjhodzi Medisa.

W niedzielne poranki do Santa Ines kursuje autobus. Spóźniamy się na niego, więc czekamy na camionetkę. Pięknie prezentuje się ośnieżony Sangay. W Santa Ines przy drodze stoi kilkoro meżczyzn czekających na transport, inni im towarzyszą, nie wiadomo, kiedy coś przyjedzie, więc jest okazja do rozmów i usprawiedliwionego lenistwa. Posiadanie samochodu daje możliwość zarobku. Zaczymamy rozmowę. Snują się historie o niesamowitych wyczynach seksualnych lokalnych mężczyzn i pytania stawiające mnie pod nieistniejącą ścianą. Dlaczego w USA ubranie zakłada się tylko raz i wyrzuca? Nazwa mojego kraju jest słowem zupełnie abstrakcyjnym. O Europie ktoś słyszał, że istnieje. O Hiszpanii słyszeli wszyscy i że jest daleko, ale nikt nie ma pojęcia gdzie. Omar zaskakuje mnie tym, że wie gdzie znajduje się Ventanas. Pracuje jako kierowca ciężarówki, w związku z tym jeździ po całym Ekwadorze, mieszka w Quito. Tam poznał swoją żonę.

Przygląda mi się kilkunastoletnia dziewczyna. Po chwili wspinamy się wpólnie na miejscowy punkt widokowy. Dołączają jej koleżanki. W rodzinnym domu Medisy, nie zastajemy rodziców, ale jest czicza przygotowana przez siostrę, nie przeżuwana, tylko fermentowana za pomocą pozostałej starej masy. Moi aczuarscy smakosze by się oburzyli. Nie jest za grosz słodka, jest mocna. Przeżuwaną cziczę obecnie przygotowują tylko najstarsze kobiety. Medisa nigdy tego nie robiła, bo twierdzi że przeżuwanie wywołuje u niej odruch wymiotny. Miesza masę z wodą, ale nie odcedza jej, tylko stawia na stole w dużym naczyniu z tykwy. Pływająca w niej mniejsza miseczka służy do nabierania. Dla mnie to profanacja tego uświęconego amazońskiego napoju. W kącie stoi yami - Naczynie z tykwy z wygiętą szyjką do przechowywania cziczy. Używane też przez Aczuarów. Dzieciom serwowana jest rozwodniona papka z platanów maduro. Gotujemy chińskie ziemniaki. Myśę, że stojąca w rogu wócznia pamięta dobre czasy, gdy po lesie biegała zwierzyna i dla pracowiitych było wbród bezpłatnego mięsa.

Obok domu rośnie kunapi – roślina, którą Szuarowie i Aczuarowie podają zwierzętom, by były dobrymi myśliwymi i maliocua czyli floripondium, halucinogen silniejszy od ayahuaski. Specjalnością Szuarów jest przygotowyanie lekarstwa na grypę z fermentowanych liści tabaki.

Z dzieciakami idziemy nad rzekę. Urządzają sobie zawody w pływaniu i chętnie pozują do zdjęć. Chcą, byśmy przeszli na drugą stronę. Prąd jest wartki, głębokość większa niż moje gumowce, kamienie wydają się śliskie i ryzykownie byłoby skakać po nich z aparatem. Nie dasz rady? – pytają dzieciaki i zbierają się do pracy, by naznosić więcej kamieni i przeprowadzić mnie na drugi brzeg. Omar znajduje czarną gąsienicę z zielonymi nogami. To szuarski przysmak. Na sąsiednim, drzewie jest ich mnóstwo. Dzieciaki nie odpuszczają. Zbieractwem już niewiele osob się zajmuje, ale babcia jeszcze pamięta jak je przyrządzić. Z pakunkiem zawiniętym w liście wracamy do domu. Pierwszym etapem przygotowania jest zanurzenie wiercących się małych stworzeń w misce wody, by je unieruchomic na zawsze.

Maszerujemy w stronę Shawi. Mijamy poletka trzciny cukrowej i plantacje pitahaji, stającej się jednym ze źródeł utrzymania mieszkańców. Trzeba zainwestować w odpowiednie przygotowanie gleby. Kuzyn Madisy zajął sie uprawą kawy, za wysuszone ziarno dostaje 60 dolarów za kwintal. Szutrowa droga z każdym przejejanym samochodem dzieli się z nami swoim pyłem. Wszędzie murowane domy z pustaków, czasem połączonych z drewnem.

Madisa rano nerwowo szukała w miasteczku ładnego arbuza w celach zarobkowych , pokrojonego na kawałki taszczuy do Szawi, by sprzedawać na stadionie. Madisa gra w reprezentacji Santa Ines, ich przeciwnikiem jest dzielnica centenario z Pablo Sexto. Dla zawodników wejścia na stadion jest odpłatne.


Używaną przez Aczuarów do porannych ceremonii wayusę Szuarowie piją jako zwykłą herbatę do chleba na śniadanie. Wszyscy mężczyźni noszą krótkie włosy. Tylko Arutam podobnie jak u Aczuarów jest bóstwem- duchem deszczowego lasu i duchem jednostki.