Wdowa po Starym Roku


31 grudnia. Jak Ekwador długi i szeroki wszyscy przygotowują duże, małe i ogromne lalki. Z papieru i drewna, albo szmat. Im łatwiej palny materiał, tym lepszy. Lalki przedstawiają postacie ze świata bajek, polityki albo różnych innych dziedzin i uosabiają kończący sie rok. Razem z rokiem 2015 ich  żywot skończy się o północy 31 grudnia. Wtedy zostaną wrzucone w płomienie ognisk rozpalanych przed domami, na ulicach.

Rano pada deszcz. Kroczę błotnistymi ulicami Ventanas i rejestruję jakie jeszcze nowe manekiny-lalki pojawiły się w sprzedaży. Kiedyś wszyscy wykonywali je sami, dziś prawie wszyscy kupują. Albo przynajmniej kupują głowy słynnych postaci. Kontrowersyjną była sprawa czy zabronić wykonywania i palenia podobizny prezydenta Rafaela Correi.

Idę na wylotówkę prowadząca z Babahoyo do Guarandy. Dwie godziny, które odgradzają mnie od tego miasta, odgradzają mnie też od innego klimatu. W Babayoyo roztapiam się z gorąca, w stolicy prowincji Bolivar będę się trzęsła z zimna. Wspinam się stromymi uliczkami Guarandy i coś mnie atakuje z tyłu. Szybkie i nagłe szarpnięcie za dżinsy. Jeden z setek ulicznych, wszędobylskich ekwadorskich psów odbija swój ząb na mojej nodze.

W ostatnim dniu roku bardzo trudno podróżuje sie autostopem. Wszędzie samochody zapełnione rodzinami i lalkami podążają na miejsce swoich noworocznych ognisk. Przedostatni autobus do Riobamby nie zatrzymał się poza przystankiem. Robi się ciemno, policja interesuje się moimi zamiarami. Chcą pomóc ale autobus, który zatrzymali jedzie do Ambato. Pomocnik kierowcy uparcie twierdzi, że do Riobamby stąd już nic dzisiaj nie odjedzie, że muszę jechać najpierw do Ambato. To trochę tak jak z Wrocławia przez Warszawę do Krakowa. Fakt, że ruch Guaranda – Ambato i Ambato – Riomabamba jest zdecydowanie większy niż na trasie Guaranda – Riobamba.

Wszystko, co potrzebne,
by tradycyjnie przywitać
nowy rok
W tym specjalnym dniu, nie będę ryzykować i czekać na ostatni moment, by później wpraszać się do kierowcy albo policjanta, by wspólnie przywitać Nowy Rok. W Huachi, dzielnicy Ambato, współpasażerka mówi mi, że tutaj jest przystanek autobusów do Riobamby. Pytam jednego z oczekujących w tym miejscu, potwierdza. Czekam, zimno ciemno. Do domu i do Fausta daleko. Pytam innego z czekających. Nie! – odpowiada – Absolutnie, o tej porze autobusy do Riobamby się tu nie zatrzymują. Trzeba jechać na dworzec. Kręcę się i kręcę, szukam kto tu wygląda na bardziej inteligentnego. Wyłapuję takiego i powtarzam pytanie. Ja też czekam na autobus do Riobamby – mówi. Po chwili jedziemy. A cenę ten autobus ma wyjątkową. Noworoczna taryfę.

Niektórzy pielęgnują tradycję
własnoręcznego wykonywania manekinów
obrazujących Stary Rok,
np. w postaci Cotopaxi
Jedzie się powoli, bo drogi w tym dniu czy to w mieście, czy poza należą do wdów opłakujących umierającego męża, stary rok i zbierających pieniądze, by zabezpieczyć sobie egzystencję we wdowieństwie. Przebierańcy rozciągają linę w poprzek drogi i prezentują swoje wdzięki, sztuczne biusty itd., bo wdowami są przebrani za kobiety mężczyźni. I nie przepuszczają żadnych pojazdów bez drobnych datków. Jak na wiejskim weselu w Polsce.
Zdążyłam, ok 22.30 jestem na miejscu. Zastaję Fausta z przyjaciółmi w noworocznych nastrojach za wódką i kurczakiem w pracowni malarskiej. Bardziej niż stary czy nowy rok oblewają II miejsce Fausta Morocho w konkursie na najciekawszy manekin - Stary Rok.

Tysiące wdów po Starym Roku
31 grudnia wychodzi na ulice Ekwadoru
i zbierają pieniądze
na swoją dalszą egzystencję.
  O północy nie wybuchają korki od szampanów. Rodziny wychodzą na ulicę, rozpalają ogniska i spędzą tę noc tradycyjnie przy wódce, piwie i tańcach. I będą tańczyć wśród popiołów też. Do białego rana. Ciężko jest oddychać, duszący zapach spalenizny towarzyszy mi na na każdym kroku. I popioły zostaną, aż do 2 albo 3 stycznia. Chyba, że wcześniej rozwieje je wiatr. Bo 1 dnia roku nikt nie robi nic. Nawet bankomaty odpoczywają. Nie brakuje tylko stoisk z pieczonymi świniakami "chancho al horno". Ekwadorczycy mogliby stanąć do konkirsu z Kirgizami i Kazachami, kto najbardsziej lubi mięso. Wierni z dzieciątkami - Jezuskami w kołyskach biegną na msze, wszak do Trzech Króli obchodzimy okres bożonarodzeniowy, urodziny Jezusa. Tungurahua pokazuje swój szczyt. Chmury tańczą wokół. W powietrzu wciąż zapach dymu i życzeń, wszystkiego najlepszego i spełnienia marzeń, np. o pociągu.

Stary Rok - II nagroda (2000 $) w konkursie organizowanym co roku przez Urząd Miasta Riobamba na najciekawszy manekin uosabiający Stary Rok. O północy autor, artysta malarz Fausto Morocho, spalił swoją pracę.

W drodze do serca Ekwadoru

Kciuk wskazuje północ. Ktoś się zatrzymuje, jadę do Zapotal. W kolejnym samochodzie, ciężarówce jest tak sympatycznie, że zamiast wysiąść na rozwidleniu na Quito, pakuję sie na nową drogę i wysiadam przed Quevedo. Akurat w palmowym lesie, wśród palm oleistych, zwanych tu afrykańskimi. Mam szczęście, bo kolejny kierowca  przeprawi mnie przez całe centrum na wylotówkę do Latacungi. Najpierw się zdziwi skąd się znalazłam w tym miejscu jadąc z Ventanas. Chcę wyjść jak najdalej za centrum, wpadam na mobilny stragan z bananami, tymi malutkimi. I nie mogę sobie odmówić naręcza. Na pace dżipa dojeżdżam do Valencii. Wysadzają mnie w centrum, na przystanku. Robi się ciemno.  Przepraszam się z autobusowymi firmami i do La Many podjeżdżam autobusem. 

Za siedmioma górami...
Jest siódma z minutami. Autobus w stronę Latacungi i Cotopaxi będzie tu około północy. Który to kierunek, chyba przeciwny do tego skąd przyjechałam. Wygląda na to, że wszystko w tym mieście skupia sie wokół jednej ulicy. Będę czekała na autobus z wyciągniętym kciukiem. Podziwiam przedbożonarodzeniową procesję światła i dłużej już nie postoję. Zatrzymuje się samochód do Latacungi, intuicja mówi mi, że  46 letniemu emerytowanemu policjantowi mogę zaufać. 

Opuszczamy strefę tropikalną i w ciemnościach wspinamy się krętą wilgotną drogą bliżej nieba. W ciągu kilku munut z upalnego lata przeskakuję do zimnej jesieni. Wyjmuję sweter i szale. Wysiadam w Zumbahua, zapinam się, owijam i maszeruję w dół do centrum. Jest hosteria, ale zamknięta na głucho. idę w dół da centrum. Zatrzymuje sie dżip, bo węszy interes. Gdzie jest następna hosteria? Oj, dopiero nad jeziorem, czyli 12 km stąd. Tam ich jest dużo do wyboru, do koloru. Wiem, że kłamie, bo w centrum Zumbahuy też są. A on ochoczo zawiezie mnie nad jezioro za 10$ 

Niezły pomysł obudzić się jak najbliżej krateru. Liczę na słońce o świcie w tej „ekwadorskiej Syberii”. Chętnie pojadę, ale nie za 10$, tylko za 3$– strzelam. Jedziemy. Może mogłam powiedzieć 1$. Zatrzymuje się obok pierwszej wypasionej hosterii i oświadcza witającym nas dzieciakom gospodarzy, że przywiózł im gościa. Ile za to dostanie? W salonie przy kominku grupa rozśpiewanych i rozkrzyczanych Niemców. Zbyt dużo pokoi do wyboru nie ma. 2 bardzo skromne i bardzo zużyte. 8 i 7 latek zachowują się bardzo profesjonalnie. Prezentują mi ceny. Stargowałam połowę.  Rozpalają ogień  w kozie, bo jest potwornie zimno. Jesteśmy prawie na 4 tys. m n.p.m., czuję sie świetnie, ale to już moja pora, by położyć się spać. Przykrywam się wszystkimi kocami. Ogień z kozy grzeje mnie przyjemnie po plecach.

Rano wybuchają wszystkie kosmetyki. Wjechałam tu prawie znad poziomu morza i podziwiam siebie, że zmianę ciśnienia znoszę lepiej niż one. Woda nad umywalką jest tak zimna, że dziwę się, iż ma jeszcze stan ciekły. Ale na lazurowym niebie wielkie słońce. Pędzę z wiatrem na śniadanie, by się jak najszybciej znaleźć nad jeziorem. Nie wiem kiedy chmury mają w planie tu przyjść, ale muszę być tam przed nimi.

W salonie krząta się cała indiańska rodzina. Dzieci, które chyba dopiero co nauczyły się chodzić, już krzątają się ze sprzętem do zamiatania. I słyszę mowę jeszcze bardziej obcą. Kiczua. Szeleści. Jeszcze nie mogę zapamiętać nawet jak się mówi „dziękuję”. Częstuję się wszystkim, co oferują na śniadanie: płatkami owsianymi, jogurtem, konfiturami i kawą.

Jest i ono, Quilotoa, śliczne jezioro w wulkanicznym kraterze. Na wschodzie ukrywa się wulkan Cotopaxi. Wioska ulokowała się na południowym brzegu jeziora i żyje wyłącznie z turystów. Ma tylko szkołę podstawową, do kolegium dzieci dojeżdżają do Zumbahua. Kobiety na ulicy zakrywają twarz chustkami, to najlepsza ochrona przed słońcem, jak w Murgabie.

W drodze do Latacungi podziwiam skaliste i trawiaste zbocza Andów. Zjeżdżamy z dół, Zaczynają się drzewa, wysiadam przed Latacungą. W prawo droga na Ambato. Nim pojadę do Banios, zagłębiam sie w warzywno-owocewe targowisko na skraju miasta. W otaczających je komedorach szukam czegoś, sama nie wiem czego. Wszystkie zestawy almuerzo są z mięsem, wszystkie zupy mięsne. Zadowolę się quatitą.

Słońca już tego dnia nie zobaczę, dojeżdżam do Salasaki i odkrywam targowisko miejscowych Indian z artesaniami. Indianie tu mieszkający pochodzą z Boliwii. Jak się tu znaleźli? Inkowie też stosowali politykę przesiedleń za karę. 
Jest wigilijne popołudnie, zaczyna wiać zimny wiatr, wyjmuję polar. Nikt się nie zatrzymuje. Trochę zmarznięta dojeżdżam autobusem do Banos de Agua Santa. Zielone usypane zbocze na południu ma chronić miasto przed nieprzewidywalną Tungurahuą. Wulkan ciągle coś knuje i skrywa swoje tajemnice za niemal wiecznymi chmurami. Zobaczyć go w całej krasie, to się nazywa szczęście. Bywają takie minuty. Jeden spragniony tego widoku, wybudował domek na drzewie i zainstalował tę słynną huśtawkę (już są dwie), by podglądać wybuchową górę. Madonna świętej wody w bazylice w Banios była już sprawcą cudów, w razie W (wybuchu) wszystko w jej mocy.

Wigilijna noc. Wszystkie lokale otwarte. Sklepy pracują do wieczora. Tak jak gdyby nikt nie miał zamiaru świętować. Ciągnące ulicami procesje ze światłem i renifery zaprzęgnięte do sań przypominają o święcie. Stoją na rynkach i przed kościołami. Nigdzie się stąd nie ruszą, bo nikt tu nigdy nie widział śniegu.

Pierwsza, druga i 10-ta gwiazda na niebie, ulice nie pustoszeją. Wręcz przeciwnie. Na co drugiej ulicy szopka. Choinka nie jest tak ważna. Ten niemiecki zwyczaj dotarł owszem i tutaj, ale... najważniejsze jest dzieciątko w stajence. W wigilijne popołudnie sąsiedztwa gromadzą się wokół szopek i organizują imprezę dla dzieci, z papą Noelem, konkursami, tańcami i muzyką popularną. Wieczorem zostaną sami dorośli i wyjmą kosze z butelkami. Za zdrowie dzieciątka, dla dzieciątka, setki imprez, przelanego alkoholu i procesji trwających, aż do Trzech Króli. Tak sie świętuje` w kraju z wizerunkiem Chrystusa na co drugim autobusie.

Jestem na wschodnim brzegu miasta, oddalona od domku na drzewie i huśtawki o 10 km. Szukam po drodze canopy Puntzan. Ciągle pod górkę i nie wiem jak daleko jeszcze. Ktoś mnie trochę podwozi,to znów kogoś zatrzymuję, wskakuję na pakę. W kabinie 4 chłopaków. Jedziemy przez dżunglę, żadnej cywilizacji. Wysiadam, docieram do jakichś domów i czuję się spokojniejsza. Ktoś się krząta na jednym z podwórek. "Szukam canopy". "To tutaj, ale dopiero od 9". Jest 8.30, nieważne, że Boże Narodzenie. 6 lin przez zieloną dolinę. Nie robi to na mnie dużego wrażenia. Adrenaliny przed chwilą miałam pod dostatkiem.

Maszeruję z powrotem drogą przez dżunglę do głównej drogi, która prowadzi hen w górę, do huśtawki. Mijam plantacje drzewiastych pomidorów i mnóstwo szklarni z innymi warzywami. Ciężarówka zostawia mnie 10 min. przed huśtawką. Dlaczego tu tak stromo? Z językiem do ziemi docieram na miejsce. Huśtam się do znudzenia. Tungurahua jak zwykle chowa się za chmurami i w ukryciu na pewno znów coś knuje. Ostatni znak życia dała miesiąc temu. Na szczęście wypuściła tylko gazy. W drodze powrotnej napotykam inny domek na drzewie, z hamakiem. Nie omieszkuję znów zawisnąć.

Zatrzymuję Enrique z rodziną, Quitańczyków, którzy podobnie jak ja zwiedzają. W bożonarodzeniowym prezencie dostaję wycieczkę szlakiem wodospadów, aż do Pailon del Diablo nad Zeieloną Rzeką. Mijamy kolejne canopy i zwolenników tego pół ekstremalnego sportu. Koło Manto de la Novia, w chyba najbardziej spektakularnym miejscu dla przekraczania rzeki, dwie nastolatki trzymając się za ręce z piskami „pofrunęły” na drugi brzeg. Przypinają synka pod tatę. Odchylają poprzeczkę, gotowi do startu i malec zaczyna płakać wniebogłosy. Jednak nie, tata „poleci” sam. Do startu szykują się kolejni. Canopy w tym miejscu gromadzi chyba najwięcej chętnych.


W bożonarodzeniowe popołudnie wszyscy przemieszczają się w zapełnionych samochodach. I chociaż nie mam się z kim zabrać, bardzo mnie cieszy ta idea, bo na próżno nie zanieczyszczają środowiska. W Banos, jak przystało na łaźnie panuje deszczowy, mżawkowy i ogólnie mokry klimat. Gorące wulkaniczne źródła pomagają przetrwać. Jedne na wschodzie, drugie na zachodzie. Droga na wschód prowadzi do stolicy dżungli, Puyo, a na zachód, np. do serca Ekwadoru czyli Riobamby. Jadę, Na lewo tęcza i szpiczasty Altar z odświętnym białym czubkiem.



Piękna choinka stoi na głównm placu Riobamby. Reniferowo - mikołajowe (papanoelowe) instalacje zapraszaja do zdjęć. Nieodłącznie toarzyszą im disnejowskie postacie. Temat instalacji już znam z Azji środkowej. Nowością są ci wszyscy bajkowi bohaterowie. Rozpoznaję tylko myszkę Micky i kaczora Donalda. Pozostałych z pewnością by znał mój bratanek. 

Rzeczna dolina (Riobamba), w tłumaczeniu z kiczua, rozlega się na południe od majestatycznego Czimborazo. Miasto ze wszech stron otoczone jest górami, w tym Tungurahuą i Altarem. Fausto pokazuje mi mapę i aż niewiarygodne wydaja się te równiutkie kwadraty nowego dokładnie zaplanowanego miasta. Paradoksalnie Riobamba to pierwsze miasto w Ekwadorze, założone przez Almagro w 1534, 21 kwietnia. Jednak pod koniec XVIII w kompletnie zniszczone przez trzęsienie ziemi. Historyczna Riobamba znajdowała się dokładnie w tym miejscu, gdzie dzisiejsza wioska Cajabamba.

Chimborazo nad Riobambą o zmierzchu
Chimborazo nad Riobambą o poranku
W walce o niepodległość, Riobamba jako pierwsza ją zadeklarowała 11 XI ;-) 1820, ale wkrótce znów była zdobyta zanim stała się częścią wielkiej Kolumbii, a potem Ekwadoru. Spóścizna po Hiszpanach wygląda tak, jak gdyby niczym węcej się nie zajmowali tylko budową kościołów.  Wyglądają tak samo jak te w Hiszpanii albo Portugalii. W Cajabambie jest La Balbanera - uznawana za najstarszy ekwadorski kościół, ukończona w 1534 r. Przechodzę na drugą stronę ulicy, idę trochę na południe i jestem nad jeziorem Colta. Ostre słońce i zimny wiatr. Siadam na wysokiej trawiastej piramidzie, tyłem do jeziora i kibicuję chmurom płynącym na zachód. Wreszcie odsłoniły Chimborazo. Równikowe słońce zachodzi, robi się coraz zimniej, lepiej wracać do domu. Z okien apartamentu Fausto cieszę oczy najwyższą górą Ekwadoru 6310 - Chimborazo w całej krasie, bez żadnej chmurki.


Jedno z zachodnich wzgórz wokół Riobamby zajmuje niewielka wioska Cacha, święte miejsce Indian Puruha, których większość mieszka w prowincji Cimborazo, ale także Bolivar i Tungurahua. Cacha była kolebką wodzów narodu Puruha, siedzibą królów. Obenie jest miejscem tradycyjnych obrzędów. W sklepie z artesaniami Fausto przymierza ponczo. Za ręcznie tkane przez tydzień trzeba zapłacić przynajmniej 70 $. Najbardziej podobają mu się czerwone z ornamentem krzyża inkaskiego oznaczającego  4 strony świata i 4 żywioły. Ładne miejsce królowie sobie wybrali na swoją siedzibę. Samej zachciało mi się zatrzymać tu na dłużej. Widok Riobamby oczarowuje. Tam w dole ona jest, zwana "sułtanem Andów" albo "sercem kraju" (Corazon de la patria).

Są w prowincji Chimborazo miejsce rytualnych obrzędów, miejsca ważne i święte dla Indian. takim miejscem jest Cacha i okolice samej góry Chimborazo, w pobliżu domu kondora i niżej, w strone San Juan. Bardzo niechętnie przystaja na to, by ktoś z zewnątrz uczestniczył w takich ceremoniach, np. oczyszczenia.

Wracamy, ale świąteczna procesja malowniczych postaci jest ciekawsza niż powrót do domu. Skrótami, przez morze pyłu idziemy za nimi do kościoła. Plac przed kościołem to drugie morze pyłu. Tutaj będa tańczyć. Pył podrywa się pierwszy i kończy taniec opadając na ziemię ostatni. Podobają mi się stroje dziewczyn, takich jeszcze nie widziałam w Ekwadorze. To stroje boliwijskie. Dlaczego? Isa mówi dobrze po hiszpańsku - jej koleżanki uznają ten język za obcy, a za swój kichua -  i tłumaczy mi: wszyscy jesteśmy ludźmi Andów. Tu też było imperium Inków, a tym imperium różne rzeczy się działy, niektórzy byli zmuszeni do opuszczenia swych domów i znalezienia nowych, tysiące kilometrów dalej.

Trwa masza, ale dużym powodzeniem cieszą się stoiska przed kościołem. Od śpiewów kościelnego chóru w języku kiczua przechodzą ciarki. Na koniec trzeba wybrać osobę odpowiedzialną za zorganizowanie imprezy bożonarodzeniowej za rok. Nie ma chętnych, bo wiąże się to z dużymi wydatkami. W końcu zgadza się jedna seniora, prestiż i lokalna sława otrzyma w zamian. Ksiądz zgłasza swoje pobozne życzenie co do przyszłorocznego święta. Więcej ludzi wewnątrz kościoła niż na zewnątrz, można to załatwić mniejszą ilością alkoholu. Proponuje zastąpić go sokami.
Starsze kobiety z wiadrami cziczy krążą między tancerzami i gośćmi i serwują pyszny lekko sfermentowany napój owocowy. Dawniej fermentowano go przez tydzień lub dwa, by otrzymać napój alkoholowy. Teraz cziczę przygotowuje się jednego dnia i spożywa następnego. Pomiędzy spragnionymi mocniejszych trunków krążą panowie z plastikowymi butelkami z puro, domowej roboty mocnym likierem. 

Wszyscy tańczą i są w tym niezmordowani. Wzbijają tumany kurzu na nieutwardzonym wysuszonym placu. w zakamarkach samochodów ze sprzętem nagłaśniającym tworzą się pary. Tutejsi Indianie nie są specjalnie zadrośni. Gdy po 9 miesiącach urodzi się dziecko, będzie zwane dzieckiem fiesty. Nie czekam, wracam do Riobamby i na przedmieściach w jednej z typowych garkuchni rozkoszuję się "mani". W tzw. międzyczasie Tunguragua pokazuje swój szczyt.

Podczas mszy bożonarodzeniowej
Z okien mieszkania Fausta przyglądam się Chimborazo. Isabel była na szczycie. Jutro wybiorę się jak najwyżej. Ranek nie obiecuje wiele, Chimborazo pod gęstą pierzyną chmur, ale może z drugiej strony się odkryje. Autobus wysadza mnie przed wejściem do Parku Narodowego Chimborazo. Przy wejściu spisują wszystkich odwiedzających, łącznie z nr paszportu albo dowodu. Ja nie mam i numeru nie pamiętam. Po prostu. Po co? Czy jeśli ktoś się zawieruszy wśród kamieni i piasku, albo zasłabnie z braku tlenu rozpoczną akcję poszukiwawczą? Nie, nie rejestrują kto opuszcza park.

Wieje tak, że szybko zakochuję się w kurtce podarowanej przez Fausta i potrzebuję kamieni do kieszeni, by nie znaleźć się od razu na samym szczycie z jednym podmuchem wiatru. Stąd jest 8 km do I obozu. Można podjechać samochodem, więc łapię stopa i już jestem na  4800 m n.p.m.. Śnieżna czapa góry błyszczy na tle błękitnego nieba. A jednak, wiatr albo górskie duchy przegoniły te chmury. Poprzez cmentarz tych, którzy oddali życie za góry, podchodze do II obozu czyli już jestem na 5000 m n.p.m. Idę dalej do jeziora, które niedługo zostanie tylko wspomnieniem. Kiedyś do tego miejsca zalegał wieczny śnieg. Dzisiaj jest o wiele wyżej. Biedny Chiborazo traci śnieżne ubranko. A ja pobijam rekord mojej wysokości. Jestem na 5100 m n.p.m. I nie boli mnie głowa(!)

Wulkan ma w sobie jakiś magnes. Z autobusu widziałam rozpoczynającą się imprezę przed kościołem w San Juan, ale nie wysiadłam. Chęć znalezienia się jak najwyżej była silniejsza. Ale najważniejsze mnie nie ominie. Wracam i kilka km przed San Juan spotykam roztańczoną procesję. Idę z nimi, aż wsiądą do specjalnego autobusu, który zawiezie ich pod kosciół w San Juan. Jadę za nimi dalej stopem. Kilka procesji z okolicznych wsi spotka się przed kościołem i zaczyna się msza. Połowa publiki jest n azewnątrz i raczy sie puro. Później będą tańce i na koniec rozjadą się w swoje strony, gdzie organizatorzy tegorocznej imprezy ufundowali obiad, dla całej wsi. Tak się świętuje urodziny Jezusa. Wielkie uroczystości potrwają do 6 stycznia. Trzech Króli w Riobambie hucznie obchodzi się jako święto Dzieciątka Króla nad królami. (Nino rey de reyes)












W Riobambie jest pochmurno. Za San Juan droga zaczyna wspinać się w górę i tu niebo jest bezchmurne. Chimborazo towarzyszy mi cały czas aż do Guarandy, nie, dalej. Tracę go z oczu dopiero gdzieś za San Miguel. Guaranda spada w dół. Od wjazdu do miasta cały czas zjeżdżam niesamwicie stromymi drogami.  Przed San Migel, gdzie jest strasznie gorąco i musze sie rozebrać jak do rosołu, zatrzymuje się ciężarówka. Kierowca, Marco, kilka lat spędził w Europie, pracował w Hiszpanii i w Niemczech. Też podróżował z wyciągniętym kciukiem. Wspomina ten okres z sentymentem. W Europie to takie łatwe, tutaj ludzie sa dziwni - dodaje. 

Droga znów się podnosi i wspinamy sie o nieba (zimno), a potem zjeżdżamy w biała przepaść, gdzie tylko mleko. Marco mówi, że dziś jest dobra pogoda, bo widać przynajmniej na metr albo dwa. Zdarza się, że nie widzi nic. Jedzie w białą ścianę, która opiera się o maskę samochodu. 
W Balsapambie ma rozładunek. Żegnamy się. Zatrzymuje się Jorge, jedzie do Quevedo, czyli przez Ventanas :-), Opowiadam mu o tym, co robię. Nie może zrozumieć dlaczego zdecydowałam sie przyjechać tutaj i pracować bez wynagrodzenia. Po prostu podziwia, że tak można, za miskę ryżu. Balsapamba to już banonowce i kakaowce, jestem w domu, na wybrzeżu. Od Montalvo zaczyna się moja prowincja, Los Rios i mój ulubiony piekarnik. Tu szybciej biją serca i ludzie mówią szybciej. Znów język staje się koszmarnie niedbały i bardziej obcy.