"Król nieba kąpie się na twoich plażach" - Manabi

Wilki morskie śpią (Loberia w Salinas)
Jedna z największych kolonii
południowo amerykańskich
wilków marskich
Z wielką tęsknotą za oceanem jadę na najbardziej na zachód wysunięty czubek Ekwadoru i drugi Ameryki Południowej, Salinas. Jest miejscem otrzymywania soli z wody morskiej. Najbardziej słone miejsce ekwadorskiego wybrzeża. Skały plaży na terenie wojskowej bazy  upodobały sobie wilki morskie, ich południowo amerykańska odmiana. Ekwador jest najbardziej północnym punktem Ameryki Pd. jaki okupują. Morze w tym miejscu faluje bardzo i niewielu ma odwagę wejść do wody, nawet z tych którzy uwielbiają fale, surferów. 

Nieco dalej na północ jest chocolatera. Skąd pochodzi nazwa? W informacji, w niewielkim wystawa muzeum znajduję wyjaśnienie zagadki, że fale uderzające o skały i kruszące je dają taki efekt, iż woda jest koloru czekolady.  Chwalę się swoją nowo zdobytą wiedzą mamie Javiera.

Libertador Boliwar w prowicji Santa Elena -
jeden z największych ośrodków rękodzieła
artystycznego w Ekwadorze
Kobieta z politowaniem kiwa głową, co za bzdury jej opowiadam. Nazwa pochodzi od starego sposobu przyządzania czekolady (kakao) używając molinillo, czegoś na kształt ręcznej trzepaczki. Pod wpływem tego przyrządu mleko rozbryzgiwało się jak fale morskie wśród skał La Chocolatery.  I wierzę jej, bo też i wody w kolorze czekolady nie widziałam. Jako, że Chocolatera jest miejscem spotkań prądów morskich, produkuje fale majestatyczne.



Puerto Lopez
Las Frailes

Opuszczam wybrzeże prowincji Santa Elena i wkraczam do Manabi. Będę tęsknić za licznym ptactwem, pelikanami i albatrosami oraz półpustynnym krajobrazem. Manabi wita zielenią. Pięknym widokiem na Puerto Lopez. Urocze zakątki okupują hosterie Magdala, Atamari. Przed bramą Atamari stoimy jak u wrót nieba. Po kilku minutach ktoś przyszedł je otworzyć. Resort na niewielkim cyplu rozłożył swój hotel, restaurację, której stoliki rozsiane są na zboczu spadającym so morza. Spaceruję po wielu ścieżkach i przysypiam w napotkanych hamakach. Nad brzegiem morza jest też zakątek jakuzi i masaży. Nie trzeba zamawiać noclegu, by być wpuszczonym na teren Atamari, wystarczy zamówić coś w restauracji za przynajmniej 10 $.

Park Machalilla kryje w sobie perłę ekwadorskiego wybrzeża. Plażę Las Frailes. Wspinam się na najwyższa górkę i w umiejscowionym tam punkcie widokowym i nieubłaganie zbliża się 16, więc uprzejmi strażnicy przyrody muszą wszystkich uprzejmie wyprosić poza granice rezerwatu i zaprosić ponownie następnego dnia od godziny 8.00. Dojść do punktu skąd można obserwować fregaty nie zdążyłam. Palo santo rośnie po drodze, ale nie mogę zerwać ani jednego palika, by się bronić w domu przed niemożliwie agresywnymi komarami. Jak diabeł święconej wody, komary boją się eterycznego dymu palo santo (świętego drzewa).

Manabi
Astro Rey, en tus playas se baña,
y la luna la atrae hacia si;
de su idilio nacieron las flores,
son las hembras de mi Manabi.

Mil estrellas florecen al viento,
y un chasquido se oye fatal;
el machete que danza violento,
empunado con bravura total.

Campesino, manaba valiente,
gran montubio que sabe amar;
el sudor se hace perla en tu frente,
que enaltece tu suelo y tu mar.
Król nieba kąpie się na twoich plażach,
Księżyc też je przyciąga do siebie
Z ich romansu narodziły się kwiaty,
Są jak kobiety mojego Manabi.

Tysiące Gwiazd kwitną na wietrze,
i słyszysz kliknięcia śmiertelne;
gwałtowny taniec maczety,
wirujący z pełną odwagą.

Rolniku, zawsze na posterunku,
wielki montubio, ty wiesz, jak kochać;
pot jest perłą na twoim czole,
on użyźnia twoją ziemię i twoje morze.

W: Patricio Vaca Pavon, Con los ojos del condor [Okiem kondora], tłum. R. Matusiak

Trzej królowie

Wysiadam przed Guanujo na zakręcie w stronę Salinas. Zabierają mnie dostawcy gazu. Kręta droga, urozmaicona dziurami, wznosi się wśród mgieł. Tam, gdzie kończy się asfalt, jak urocze gniazdko w cudnej dolince leży malutkie Salinas. Słynie z pysznego sera, najlepszej czekolady w Ekwadorze i święta Trzech Króli. Co roku 5 i 6 stycznia mieszkańcy Salinas i okolicznych osad bawią się w teatr. Wybierają spośród siebie króla, który z całą świtą 6. 01. przybędzie na główny plac Salinas pokłonić się Herodowi, a zarazem stoczyć z nim egzaltowany spór o to, że narodził się król większy i potężniejszy.

4 stycznia wieczorem, słychać w miasteczku muzykę, miejscowa kapela towarzyszy ubiegłorocznemu królowi w procesji do domu nowo wybranego następcy. Tańcom i oracjom nie ma końca. Gwoździem programu są postacie dwóch diabłów, niezmordowanych w płataniu figli. Wszyscy pójdą spać grubo po północy.

Następnego dnia od południa gra muzyka. Już zbudowany jest na balkonie tron Heroda i kolejno 10 miejscowych króli konno rozgrywa z nim sceny. Pasja, emocje, zaangażowanie bije z każdego występu. Liczba diabłów się rozmnożyła, moi ulubieńcy z dnia poprzedniego zmienili stroje i rozszerzają repertuar psot.

6 stycznia – kulminacja obchodów tego święta, które najbardziej łączy i angażuje wszystkich sąsiadów. Na główny plac Salinas zjeżdża 25 króli z okolicy wraz z oraszakami. Impreza rozpoczyna się mszą świętą celebrowaną na centralnym placu. Każdy zespół ma dzieciątko w żłóbku - to najważniejszy symbol Bożego Narodzenia. Dzieciątko w żłóbku jest w każdym domu i z nim rodziny idą do kościoła. Diabliki przechodzą samych siebie z rozbawianiu publiczności. A jeźdźcy konni z każdego zespołu toczą teatralne dyskusje z Herodem i usiłują zdobyć jego tron.Ostatnim się to udaje. 

A dalej tańce, hulanki, swawole. Miejscowi prywatni przedsiębiorcy oglosili dzień wolny dla swoich pracowników. Widać też niemało turystów i przyjezdnych z innych stron kraju. 

"Trzech króli" w Salinas, gdzie w tym roku z 3. zrobiło się 25. podobnie jak  "Dzieciątko król nad królami" w Riobambie, to 2 najważniejsze obchody 6 stycznia w Ekwadorze. W ten sposób kończy się oficjalnie okres bożonarodzeniowy. I ja tańczyłam, mote i banany jadłam oraz puro piłam. 









Shoping Indian




Autobus do Calpi wypełnia się kolorowymi spódnicami. Kobieta obok nie traci czasu, tylko tworzy bransoletkę z koralików. Wszyscy spieszą na sobotni targ zwierząt w Lican.
W niedzielę natomiast cała okolica zmierza na cotygodniowy targ w Cajabamba. Nacieszyłam oczy różnorodnością haftowanych bluzek (tylko dlaczego wszystkie ze sztucznych materiałów) i plecionych pasów i teraz wyciągam kciuka w kierunku Alausi, bo tam jest kolejne niedzielne targowisko. Zabiera mnie sympatyczna rodzina.

Też uważam, żę zakupy
to strasznie nudna sprawa
Niechaj spadnie
manna z nieba
Kupujemy cuy, gryzę mięso, wypieczoną skórę, maleńkie kostki też chyba udałoby się pogryźć. Odpowiadam na setki pytań o Polskę. Jedziemy wśród przepięknych górskich krajobrazów. I ogarnia mnie wątpliwość czy aby na pewno tak ładnie jest po drodze do Guamote i Alausi? Teraz wszyscy się nad tym zastanawiają i przyznają do zaległości w temacie - poznaj swój kraj. Zatrzymują nadjeżdżający z naprzeciwka samochód. Z kolejną sympatyczną rodziną jadę z powrotem. Odwijają folię na pace vana i wskakuję na rozłożone tam kołdry. Śliczna, roczna Samari skacze po kolanach, nie wiem, brata? Tatusia! Nie pytam o wiek, ale niewysoki o delikatnych, dziewczęcych rysach ojciec wygląda jak chłopczyk z gimnazjum.

Alausi (San Pedro de Alausi) leży w głębokiej dolinie. Zagłębiło się dosyć nisko między otaczającymi je górami. Jako jedna z niewielu miejscowości w Ekwadorze może się pochwalić torami. Właśnie przejeżdża pociąg. Przez okna wyglądają białe głowy i białe ciała, co najwyżej mocno przyczerwienione. Ten, jak i inne pociągi w Ekwadorze (z wyjątkiem jednego niewielkiego odcinka) nie jest środkiem publicznego transportu, ale pociągiem wycieczkowym.

Facha
Niedziela w Alausi należy do falujących, kolorowych spódnic Indianek. Sprzedają, kupują, dyskutują. To wrzucają pakunki na pakę ciężarówek i same za nimi wskakują, to znów zrzucają i zeskakują. Niskie, zwinne, z długimi warkoczami owiniętymi kolorową ozdobną i ochronną taśmą i w kapelusikach chroniący przed słońcem i dodających centymetrów ;-)

Miasta w dolinie strzeże jego patron, św. Piotr. Jego niebagatelnych rozmiarów pomnik stoi na wzgórzu Lluglli. Dookoła monumentu jest zadbany park. Moje stopy wyglądają jakby zebrały cały kurz ekwadorskich dróg. Pozwalam im rozkoszować się miękką, chłodną trawą. Za tę przyjemność muszę słono zapłacić. Nie wiem co i nie wiem dlaczego, ale znów mnie coś fatalnie ugryzło.




 


Raj pomiędzy



Z Riobamby do Macas jest nowa droga. Jedna z tych, które znajdują się na liście zasług Correi. 70 km przed stolicą prowincji Morona Santiago uwagę przyciągają rajskie jeziora po obu stronach drogi. Wysiadam przy ostatnim i spaceruję w kierunku pierwszego. Na wschodzie deszczowe lasy, na zachód rozciąga się Kordyliera Real, a ja stoję na jej wschodnich łagodnych trawiastych wzgórzach z błękitnymi taflami jezior. Ostre słońce i ostry wiatr zakładają się o to czy zdejmę, czy założę sweter. Po zachodzie słońca jest bardzo zimno. Wracam do Riobamby na otwartej pace dzipa. Uwielbiam w tym momencie skarpetki, kurtkę i wszystkie swoje szale.





Niebezpieczna farma

Idę z dworca w Quevedo do centrum. Wyjmuję aparat, robię zdjęcie i maszeruję dalej. Jorge prosi, bym schowała aparat do torebki, gdy nie robię zdjęć. To taka dzielnica, że lepiej nie prowokować kradzieży – tłumaczy. W centrum jest już inaczej. I tak mnie ostrzegają w każdym mieście. A w moich „Oknach” nie ma tygodnia , bym nie słyszała, że kogoś ze znajomych okradli. Podjeżdża lub podbiega dwóch bandziorów do samotnej dziewczyny, czasem do dwóch, przystawiają noże albo maczety do piersi, szyi itd. I żądają telefonu. Na koniec dodają coś w stylu: A spróbuj iść na policję, to Cię tak urządzimy, że cię rodzina nie pozna, albo nie znajdzie.

W północnej dzielnicy Quevedo panuje senne, niedzielne przedpołudnie. Wzdłuż ulic spokojnie suszy się ziarno kakaowe. Panowie z kaloszach rozdeptują kakaowe szyszki i rozdzielają w ten sposob ziarna. Gdy suche, zamiatają je miotłami. Jeśli nie wyschło dobrze, będziemy je czuli z daleka.

Jedziemy na farmę do babci Jorge. Ojczym rozpływa sie w zachwytach nad prezydentem, bo unormował dzień pracy na 8 godz, rozdał ludziom domy na farmach. Nie wspominając o drogach, które powstały w czasie jego prezydentury. Jedziemy nową trasą Guayaquil - Babahoyo – Santo Domingo i skręcamy w boczną nieasfaltowaną drogę i wśród kakaowców i bananowców docieramy na farmę, do jednego z domów podarowanych przez prezydenta.

Spaceruję pomiędzy avocado, achiote, mango, papajami i innymi drzewami. Idziemy kopać jukę. Josue ścina maczetą łodygę, chwyta za pozostawiony wystający koniec i wyciąga bulwy. Jukę można tu znaleźć gdziekolwiek, rośnie na zboczu pomiędzy innymi roślinami. Mamy już pełne wiadro, wracamy, obieramy i czyścimy ją przed domem. Czuję, że coś mnie gryzie po nogach, ale nic nie widzę. Kroimy jukę, miksujemy i wyciągamy łyka. Tak przygotowaną jukę wystarczy włożyć do woreczka, zagotować, by nabrała zwartej konsystencji i zmieniła lekko kolor. I masa na tortille jest gotowa, wystarczy dodać ser, można też cebulkę i smażyć.

Babcia wręcza mi kulkę kakao: - Zetrzesz, dodasz mleko i cukier i będziesz miała czekoladę na śniadanie! Tak, dodam mleko, cukru nie i będę szczęśliwa, że napiję się czegoś co ma inny smak niż tylko smak cukru. Ekwador uwielbia pić czekoladę, tzn kakao, tzn. Mleko z odrobiną słodkiego kakao.

Ekwadorczycy kochają słodkie, przesłodzone napoje. I nie poradzisz nic. Walka z tym, to póki co, walka z wiatrakami. Chyba za dużo trzciny cukrowej, nie ma już co z nią robić. Cukrzyca ma rozmiary epidemii. Ana jest jedną z wielu cierpiących na cukrzycę. Uparcie poszukuje wciąż nowych remediów i naturalnych środków na obniżenie cukru. Codziennie do obiadu pije potwornie słodki napój przygotowywany z proszku. Zastąp go wodą – mówię - zaoszczędzisz przy okazji pieniądze. Coś ty, przecież to nie będzie słodkie. Przygotowując napój do obiadu wsypałam mniej słodkiego proszku. Przechrzciła mnie, dzieci muszą mieć słodkie.

Koncerny medyczne zbijają tutaj fortuny i wszystko wskazuje na to, że przez długie lata Ekwadorczycy zapewnią im byt. Wędrowni sprzedawcy drzwiami i oknami pchają się do autobusów i oferują cudowne środki na obniżenie cukru, cholesterolu i inne cuda. Z aptecznych megafonów całymi dniami słychać reklamy „naturalnych” remediów na wszelkie dolegliwości. Kobiety, podekscytowane, przekazują sobie katalogi z „uzdrawiaczami”.
Państwo też się przejmuje zdrowiem swoich obywateli. Tak sobie wzięli do serca, że fluor jest potrzebny zębom, iż dodają go do żywności. Dba się też o wygodę. Nie można kupić solo mąki zbożowej. Zawsze jest z zawartością proszku do pieczenia.

Odjeżdżamy, żegnamy się z babcią i patrzę na swoje nogi i ręce całe w czerwonych kopkach. To jeden z tych widoków, którego można się przestraszyć. Arenille, mikroskopijne pajączki. Najgorsze zacznie się następnego dnia. Świąd, nie do opisania, nie będzie się kończył przez następne 2 tygodnie. I wielki strach przed kolejną wizytą na farmie.

Wsiąść do pociągu

O czym marzy Ekwadorczyk? By wsiąść do pociągu. Nie dla wszyskich ta atracja jest dostępna, bo najtańszy bitet kosztuje 28 dolarów. Pociąg w Ekwadorze to tylko atrakcja turystyczna.

Grupa młodzieży wygrała wycieczę na trasie Duran – Bucay, „Tren Dulzura”. Wsiadają. Rozkoszują się wygodnymi fotelami, czystościa, miła obsługą, kawiarenką. Nie przeszkadza im klimatyzacja nastawiona na temperatury rodem z Guarandy. Podróż urozmaica fotograf proponujący sesję na pociągowym balkonie z widokiem na tory. Ale przede wszystkim lektor opowiadający historię ekwadorskiej kolei, szczególnie odcinka którym jedziemy.

Oddalamy sie od morza i zmienia sie powoli krajobraz, przede wszystkim szata roślinna. Mijamy kolejne typowe dla ekwadoru uprawy, a lektor czyta lekcję na temat kakao, bananów i trzciny cukrowej. Gdy Mijamy Milagro opowieść musi dotyczyć ananasów. Dlaczego ten odcinek nazywa się Dulzura? Bo prowadzi przez wszystkie rosnące ekwadorskie słodkości. 

Opowieść o produkcji czekolady nigdy nie będzie pełna bez duszącego zapachu fermentujących ziaren kakaowca. Tego pociąg nie oferuje. Zapach ten towarzyszy mi szczególnie na ulicach Ventanas. I znam go tak dobrze, że czuję nawet tam, gdzie go nie ma.

W Yaguachi jest stacja, na której pociąg się zatrzymuje po to, by pasażerowie wysiedli, poszli do czekającej tam kawiarni i wsiedli z powrotem.  Na stacji w Bucay na przyjeżdżających czeka krótkie taneczne show i stoiska z pamiątkami otwierane raz w tygodniu, właśnie wtedy gdy przyjeżdża pociąg. Czeka 2 i poł godziny, w tym czasie można skorzystać z innej wycieczki do pobliskiego wodospadu.

Jazda z powrotem jest już totalnie nudna. Nie ma żadnych wykładów, tylko kawiarnia z kawą od 2 dolarów w górę i zimno. Młodzięz wykupuje wszystkie chipsy z platanów– verde, maduro, na końcu ziemniaczane. Nic nie można zrobić z nadgorliwą klimatyzacją.