Reina i reggaeton

„Ekwador kocha życie” to motto przewodnie Ekwadoru. I Ekwador kocha piękno. Konkursy piękności w postaci „Królowa miasta”, „Krolowa prowincji”, „Królowa organizacji” itd. odbywają się co roku. I taka reina jest później dekaracją każdej imprezy.  Słusznie, świat powinien być ładny. Wśród młodszych wybiera się reinę, wśród starszych seniorę. Reina często nie świeci naturalnym pięknem, ale odpowiada aktualnym kanonom tegoż.

Latynosom do tego stopnia podobają sie kobiety, że sporo z nich postanowiło nimi zostać. Tak jak moja fryzjerka Carla. Jakiś czas temu była Carlosem. W małym miasteczku, tworzą sporą społeczność i wydaje się, że żyje im sie tu łatwiej niż w wielkim mieście.

Piękno i muzyka. Miejscowi mają taniec i śpiew we krwi. Bez wysiłku przygotują taneczne show na każdą okazję. Latynoamerykańskie uśmiechy błyszczałyby jaśniej, gdyby bardziej zakorzenił się zwyczaj wrzucania śmieci do kosza, zamiast gdziekolwiek. Z roślinami łatwiej niż z ludźmi, najlepiej mi wychodzi ukorzenianie awokado. W ramach „ukorzenienia” nawyku dbania o porządek, wręczam Jose i Jordanowi miotły i pokazuję na grubą warstwę plastikowych kubków, talerzy i serwetek pokrywających powierzchnię placu, na którym właśnie zakończyły się obchody 10-lecia naszej fundacji. Włączają muzykę i w rytmie reaggetonu sprzątanie przechodzi w widowiskowe show. Gdy posprzątają, będą tańczyć dalej, numer który pokazywali na imprezie. Tym razem w strugach deszczu. Pozdejmują koszule, odrzucą je na bok. Ich ciała pulsują w zmysłowych ruchach. Zdaje się że deszcz, który zaczął padać, potęguje przyjemność  tańca.

Yo tambien! Amo la vida!
Radość życia Ekwadorczycy pokazują w tańcu. Na dzwięk słowa reggaeton ogarnia ich szaleństwo. Każde uderzenie stapia się z pracą całego ciała, szczególnie mocnym ruchem klatki i bioder. Jak afirmacja życia.
Kto nie lubi reggaetonu na pewno lubi salsę, rumbę albo merengue
. Inna wersja jest taka, że każdy lubi reggaeton, tylko nie wszyscy się do tego przyznają.



Plotka zapuszcza korzenie

Boję się, ale wsiadam. Łódka, jak to łódka musi się kołysać na wodzie. Wyobrażam sobie, że wracam z pracy do domu. Podpływamy, cumujemy łódkę do drewnianego podestu. To na nim stoi dom. Czasami się kołysze i wtedy miałabym życie jak w bujanym fotelu. Mogłabym żyć na różnych poziomach, w porze suchej niżej, w deszczowej wyżej i nie płacić podatku od nieruchomości. Może mocniej by się zakołysał świat podczas trzęsienia ziemi. Kogo nie stać na mieszkanie w mieście, osiedla się na wodzie. Domy na rzece Babahoyo to ciekawostka miasta Babajoyo, stolicy prowincji o nazwie „Rzeki”.

Wracam na ziemię. Panuje tu niezachwiany porządek. Chłpaki griluja mięso. Komary są wyjątkowo żądne krwi. A dziewczyny emanują młodością, urodą, prezentują latynoskie wdzięki i upiekszają nowoczesny ogród. Mięso, wino i śpiew, a potem idziemy na tańce. Przed wejściem do nocnego klubu trzeba pokazać dowód. Ale po co? Otóż decyzją prezydenta ochroniarze zostali do tego zobawiązani i nie dowiedziałam się czy chodzi o udowodnienie pełnoletności. Jose wciska mi do ręki jakiś dowód. Tego wieczoru nie znam swojego imienia ani wieku. Nie zdążyłam nań zerknąć. Ochroniarz teżnie był dociekliwy.

Babajoyo, przecież tam nic nie ma, mówili mi. To prawda, że miasto się spaliło, ale w XIX w. Już dawno zostało odbudowane. Drewniana hacjenda Olmego to jedyny namacalny ślad ładnej przeszłości. Duże przyciężkawe domy wypełniają centrum. Budynek „Rico pollo” obiecujący pysznego kurczaka wyróżnia się stylem i lekkością. Jose, młody architekt zaprosił na kurczaka swoich kolegów z innej cześci kraju i z zasłużoną dumą pokazuje to, co powstało według jego projektu. W pracowni Jose oglądam makietę domu. Wygląda nierealnie. Po obiedzie jedziemy przekonać się, że projekt stał się już rzeczywistością.

W mieście, gdzie „nic nie ma” mieszka ponad 150 tysięcy. Turyści niezbyt często tutaj zaglądają. Czy jestem tu jedyną gringą? Nie licząc Chińczyków oczywiście. Jest jeszcze Egipcjanin i serwuje szaormę.

Po 30 km zmienia się klimat. Teren podnosi się, temperatura opada. Swoisty mikroklimat sprzyja czerwonym bananom. Balzapampa jest pełna kobiet w tradycyjnych strojach. Wodospad Anga, klimat robi się lepki, gęsty, mroczny, mszany. Z mgły wyłaniają się pojedyncze galęzie w zielonymi mszanymi nawisami. Jest mroczno i tajemniczo, jak w baśniach.

Gdzie spałaś w Babajoyo? W domu na wodzie, miał to być żart, ale wywołał przerażenie. Przecież to są domy publiczne! Dziwne, czyżby te wszystkie rodziny jako drugie życie prowadziły u siebie domy uciech?! Około 10 lat temu, 3 czy 4 z nich rzeczywiście były okupowane przez prostytutki. Ale to już historia. Takie sensacje zapuszczają głębokie korzenie.

Wracam do „Okien” i idę na bazar przytaszczyc jakąś wielką papaję tudzież inne pyszności. Czuję spojrzenie całego miasteczka na moich nogach. W dodatku jak rzadko obchodze sobie całe targowisko i wszystkie uliczki z knajpkami wypełnionmi ludźmi, bo jest akurat czas na almuerzo. A sama w domu z przerażeniem odwracam wzrok od swoich nóg. Widzieliście kiedyś nogi zainfekowane gronkowcem?

Rodeo montubio

Jestem w mieście o znamiennej nazwie wyzwoliciela Simona Boliwara.
- Musisz zobaczyć konne gry regionalne, nigdzie więcej tego nie zobaczysz, to coś specyficznego dla wybrzeża Ekwadoru – mówi James. Nie tyle muszę, co chcę.
- O której sie zaczynają?
- Rano, chyba o 9.00 - O 10.30 stwierdza, że trzeba już jechać. Ok. 11tej jesteśmy na miejscu wraz ze śladową ilością ludzi. Dopiero tutaj dowiadujemy się, żepoczątek imprezy będzie o 13-tej. Jedziemy na obiad, pałaszujemy seco de pollo i wracamy. Po 13-tej rozpoczyna się sprzedaż biletów i wpuszczanie na zaimprowizowany stadion.  Skądś to znam. W Kirgistanie, gdy impreza była ogłoszona o danej godzinie, oznaczało to, że rozpocznie się pół godziny lub godzinę póżniej. Czas podany na plakacie był początkiem sprzedaży biletów lub zajmowania miejsc.

Pierwsi widzowie, wyposażeni w butelki z przezroczyatymi płynami zajmują najlepsze miejsca i urozmaicają sobie niemal dwugodzinny czas oczekiwania przekazując plastikowe kieliszki z rąk do rąk. Trzcinowa wódka solo albo z cukrem i limonką to nieodłączny towarzysz rodeowych emocji. Mają większe powodzenie niż muzycy zatrudnieni do uroznmaicania czasu salsą i pasillo.

Ostatnim razem gdy rodeo montubio odbywało się w Simon Boliwar, runęła widownia. Niektórzy widzowie starają się sprawdzać jaka tym razem jest wytrzymałość najwyższych ławek.Widowisko zaczęło się ok. 15-tej. I pozostało w cieniu środkowoazjatyckich konnych rozgrywek. Początek to wybory królowej rodeo, a później już tylko męskie zmagania. Polegały na pogodzeniu sprzeczności interesów, gdy jeździec prubuje utrzymać się na koniu, a ten za wszelką cenę chce go zrzucić. 
Wybrałam sobie do kibicowania drużynę, która z wyglądu najbardziej przypominała mi kirgiskich dżygitów. Tak się złożyło, poprzez sentyment. A ostatecznie, to oni wygrali.

Dzień zwycięstwa


Ten uśmiech miss Ekwadoru
przesyła specjalnie do Polski
Dzień Niepodleglości miasta Guayaquil jest jest państwowym swiętem. Jest okazją, by zobaczyć Ekwador w pigułce, stroje i tańce z różnych regionow paradujące Awenidą 9 października.
Zagęszczenie w centrum miasta tego wieczoru wynosi chyba 100 osob ma metr kwadratowy. Przedostanie się w którąkolwiek stronę wymaga dużej siły fizycznej. Na maleconie jest jak w pociągach trzeciej klasy na Sri Lance. Tak się cieszą z XIX wiecznego wzywolenia miasta jego mieszkańcy. Już niezależni od Hiszpanii, nie nękani napadami piratów ani angielskich, ani francuskich, biorących sobie guayaquilskie kobiety jako nalożnice. Świętują swoją niezależność i jedzą lukrowane na czerwono jabłka.

Miasto założył w XVI w. hiszpański odkrywca i konkwistador Francisco de Orellana. Do dziś jedna z głównych arterii miasta nosi jego imię.

Jest takie miejsce, w pobliżu maleconu, gdzie spotkało się dwóch panów i uknuli plan niepodległej Ameryki Południowej. Tu się zaczęła niepodległość państw kontynentu. Byli to Jose San Martin i Simon Boliwar, argentyński i wenezuelski przywódca. Dali oni początek Wielkiej Kolumbii, podzielonej potem na Kolumbię, Wenezuelę i Ekwador. W pobliżu legendarnego miejsca spotkania stoi pomnik obu panów i 9 października nieustannie stoi przed nim kolejka do zrobienia sobie rodzinnej fotografii.

Jeszcze jeden uśmiech, tym razem królowej Guayaquil
Wyzwolicielem Guayaquil od Hiszpanii był Jose Olmedo. Dziś z popiersia na maleconie spoglada na rzeką Guayas i wypatruje piratów tudzież innych najeźdźców. Oficjalną radość wyrażają szefowie miasta w patetycznych słowach wykrzykiwanych na placu przed Kryształowym Pałacem. Polityka Guayaquil jest mocno prawicowa w odróżnieniu od stolicy. Bardzo popularne są lewicowe poglądy. Stalin i Lenin są powszechnymi imionami nadawanymi dzieciom.
Tego wieczoru bary szczególnie pękają w szwach. Pilzener w dzbankach krąży między stołami, a na ekranach telewizorów szaleje Marc Anthony, czyli  Marco Antonio Muniz, bożyszcze Ameryki Łacińskiej.

A dla nas ananas

Milagro miasto cud. Tyle mówi nazwa związana z legendą. W XVIII w. Na tutejszą farmę przybył  pewien mężczyzna, a jego żona ciężko zachorowała. Mąż szukał dla niej ratunku, ale nie mógł go znaleźć. Wtedy miejscowy Indianin przyniósł mu pęk liści, które miały pomóc. Żona wyzdrowiała. Mężczyzna nie wierzył jednak, że to za sprawą owego ziela, tylko cudu. Historia zaczęła krążyc po okolicy. I poźniej gdy na początku XX wieku powstało tu miasto nazwano je właśnie Milagro czyli cud.
Wzdłuż ulicy rosną ananasy. Ulica ta jest w mieście cudów, ktre dzisiaj uznaje się za stolicę
ananasów.

W czekoladowym lesie

Ns farmach w czekoladowych "lasach" zamiast głosów
radiowo-telewizyjnych słychać opowieści o lokalnych
mafiach i inne skandaliczne historie
Jak okiem sięgnąć banany, kakao, albo bananowce z kakaowcami, bo ich korzenie lubią się nawzajem. Plantacje trzciny cukrowej ilościowo niewiele odstaja, a i ryż ma sporo do powiedzenia. Pierwszego wieczoru Ninia, sześciomiesięczny, głośno szczekający obrońca farmy bardzo niechętnie patrzy na to, jak zapuszczam się w czekoladowy las. Bordowe owoce niedługo  zamienią się w różowe czyli będą gotowe do zbioru. Te całkiem zielone muszą poczekać, aż spurpurowieją, a potem się zaróżowią.
Jednostki wyróżniają się jasnozielonym kolorem, to szlachetna, droga odmiana. Chińscy kupcy tego nie rozróżniają i za różowe płacą jak za zboże, czyli jak za jasne kakao. Od wieczornego ryżu con manestra zostawiam kawałki wieprzowiny i karmię Ninię.
Na drugi dzień ze spokojną Ninią idę dalej w głąb plantacji, gdzie ukrywają się skarby w postaci smoczych owoców, czyli pitaje. Ich owoce zakwitają tylko w nocy i  kwitną tylko przez 20 minut. Ileż potrzeba szczęścia, by go zobaczyć. Trudno też zobaczyć krzyż południa w całości, bo chmury chcą często być na pierwszym planie. Zazdrosne o blask najjaśniejszych gwiazd. Zawsze którąś zasłonią.

Wysokie słodkie tyczki czekają na ścięcie. Pole trzciny cukrowej jest gotowe do żniw. Pora zaczynać, więc żniwiarze podkładają ogień na suche dolne partie trzciny. Torują sobie w ten sposób drogę. Jak ogień przejdzie przez całe pole, przegoni węże i jadowite ślimaki, zaczną ścinać cukrowe tyczki.
Mniej spektakularne są żniwa ryżu. Kombajn jeździ w kółko, a za nim na ryżowe ściernisko natychmiast opadają stada białych czapli, polują na odsłonięte robaki.

Żeby zdrowe zęby mieć

W Tadżykistanie, wśród wielu ważnych i bardziej ważnych dni, jest Dzień czystych rąk. Trzeba było wprowadzić to do kalendarza, by przekonać naród, że trzeba myć ręce. W „oknach” Ekwadoru lekarze chcieli powiedzieć mieszkańcom, jak ważne dla ogólnego zdrowia są zdrowe zęby. Powiedzieli to zwołując mieszkańców na demonstrację. Wystrojeni na biało Ventańczycy, uzbrojeni w szczoteczki do zębów paradowali po mieście.

Żywi i umarli

W słoneczny niedzielny poranek stacje benzynowe w Guayaquil odnotowują większe kolejki. Każdy marzy o tym, by z nadrzecznej metropolii wyjechać na plażę. Bo nad oceanem jest chłodniej, nie brakuje słońca i wiatru. Wiatru zawsze jest w bród, ze słońcem różnie. I wody w bród, bo można brodzić do połowy oceanu. Są takie miejsca w Playas. Wszystko najlepiej robić z głową i bez rumu. Nawet jeśli ocean nazywa się Spokojny. Inaczej radosna plaża zamieni się z zbiorowisko opłakujących swojego towarzysza, którego nie da się już uratować.

Dla żywych równikowe słońcę nad głową, pod nogami kilometry paszczystych plaż ze śladową ilościa muszli. Z jednej strony szmaragdowa woda oceanu o poranku, a z drugiej balsy takie same jak kilkaset lat temu.

Niebo w gębie, a chomiki na stołach

Mamey - zawsze w czołówce mojej listy owoców
Uwielbiam platany. Nie tylko dlatego, że tak łatwo je przyrządzić. Wystarczą platany i ser i można wyczarować opisane już tortille, albo bolon de verde. Albo podsmażyć same platany i podać z serem. Albo ugotować, pokroić na grubsze kawałki, delikatnie rozbić i podsmażyć, wtedy to będą patakony – słowo, którego za chiny nie mogłam zapamiętać. A w postaci smażonych cienkich plasterków – jak chipsy, będą to chifle. Do moich przysmaków wchodzi jeszcze chleb yukowy.
Na wschodzie kraju smarzą takie długie robaki, a oburzają sie na Tajów. Na górskich stołach króluja chomiki. A także psy, jak w Korei.

Platany królują na śniadanie. Typowy obiad składa się z zupy, ryżu z dowolnymi dodatkami i soku. To nierozłączna trójca.
Ekwador to banany i owoce morza. A to co wyłowią z morza przyrządzą, np. postaci ceviches albo cazuela, od nazwy naczynia, w którym wszystko jest gotowane i podawane. Que van a tomar? Trwa sezon na sok pomarańczowy albo limonkowy. Pomarańczowy jest nieziemskiej pyszności.
Odkryłam jeszcze jedno cudo świata, nazywa się badea.Poza tym nigdzie dotąd nie widziałam tak olbrzymich papai jak tutaj.

Polki są sprzedawane w autobusie

Przed pasażerami staje mężczyzna, przedstawia się i zaczyna bardzo poważną przemowę. To sprzedawca, który z wielkim zacięciem zachwala swój towar. Tym razem jest to cudowny środek medyczny, mający leczyć wiele dolegliwości, a przede wszystkim prostatę. Podczas dwugodzinnej jazdy, wysłuchuję przynajmniej 10 takich reklam. Sprzedawcy przechodzą samych siebie, żeby przekonać kogoś, że najzwyklejsze ciastka obiecują niebo w gębie i bez nich nie da się żyć, a najzwyklejsze długopisy również trzeba mieć, bo jest ku temu 100 powodów.

Przekrzyczeć silnik autobusu i taszczyć ciężkie toboły przeskakując z autobusu do autobusu i w każdym wygłosić taką samą orację, niełatwa to praca. Przy czym sprzedawcy są niezykle mili i uprzejmi, rozpływają się w podziękowaniach za uwagę i wysłuchanie. Jednym z oferowanych często produktów jest polaca (Polka) – czyli napój mleczny.

Witajcie ferie!


Od 5-9 października trwają tygodniowe wakacje w szkołach. Skończyło się jedno półrocze. Dzieci siedzą w domach, albo biegają koło nich. W domach z bambusa albo lichych drewnianych sztachet ledwo mieszczą się wszyscy. Trudno bawić się na podwórku, gdy dom stoi na bagnie, na ściekach, generalnie w wodzie i prowadzą do niego bambusowe wybrakowane podesty. Ale w każdym prawie domu jest miejsce na telewizor, który cały dzień emituje telenowele.

Dzieci, które przychodzą do fundacji, mają często problemy z koncentracją, są nadpobudliwe. I jak wszystkie dzieci świata, najbardziej interesują je gry komputerowe. Najlepiej takie, w których trzeba strzelać.

Wybrzeże i góry to dwa szkolne światy. W górach 1 października zaczął się rok szkolny. Natomiast na wybrzeżu główne wakacje będą w porze deszczowej. Dwa, albo trzy miesiące, w zależności od intensywności i długości opadów. W niektórych regionach szkoły pracują w porze suchej przez sześć dni w tygodniu, bo później drogi mogę być zablokowane lawinami błota spływającymi z gór. Ot, takie uroki życia u andyjskich stóp.

Czy podoba ci się kultura latynoarykańska?

Poznałam Filipa, jest Szwajcarem i włóczy się już 8 miesięcy po Ameryce Południowej, bo bardzo mu się podoba ta kultura. A ja ciągle jeszcze nie wiem. Z rozmowy z Javierem: Masz dzieci? Odpowiadam, że nie, bo nie jestem mężatką i nigdy nie byłam. Rozśmieszyłam go: A jaki to ma związek jedno z drugim?!

Przy drogach są motele. Często z rysunkiem amorka na murach, oświetlone na czerwono lub różowo. Są to instytucje wynajmowane tylko na godziny. A teraz gdyby... Gdyby wszyscy powłączali racjonalne myślenie, uczyli się i myśleli, rozsądnie cieszyli się młodością, czekali z założeniem rodziny czy maniem dzieci przynajmniej do 24 roku życia, kiedy zdobędą jakiś zawód i pracę; po to, by zapewnić swoim dzieciom bezpieczną i godną przyszłość, nie byłoby tylu samotnych trzynastoletnich matek, tak wielodzietnych rodzin mieszkających w slumsach. I nie byłoby mnie teraz tutaj.

Był sobie las namorzynowy


Wyszło słońce, jest bardzo gorący dzień i wspinam się na jedno ze wzgórz po ponad 500 schodach, by podziwiać stamtąd Wzgórze św. Anny z jednej strony i potężną rzekę Guayas z drugiej. Santa Ana i wzgórze, na którym stoję było kiedyś slamsami i najniebezpieczniejszą dzielnicą miasta. Dzisiaj gęsta zabudowa Santa Ana jest pomalowana przez miasto w pastelowe kolory. Po obu stronach schodów prowadzących do latarni, pięknego punktu widokowego, zawsze stoi szpaler ochroniarzy. Za
nimi szereg knajpek otwartych tylko wieczorami. A dalej jest mur, za który boi sie zajrzeć każdy, kto tam nie mieszka. I ma rację. To takie miasto, taki kraj, że taksówkę należy zamawiać telefonicznie, albo przez internetową aplikację, a nie łapać na ulicy, co może się źle skończyć.

Wieczorami te schody tętnią życiem, więcej tu ludzi, głównie młodzieży, niż na ciągnącym się w dole, wzdłuż rzeki maleconie wybudowanym, by chronić miasto przed zalaniem, przed szaloną wodą potężnej rzeki. Wieczorami ożywa też nadbrzeżna dzielnica artystów Bario Las Penias z pięknymi kolonialnymi, drewnianymi domami. Dziś ma za zadanie przyciągać turystów, a głównie ich pieniądze. To najstarsza część miasta powstałego na miejscu lasów namorzynowych.


Tam gdzie zachowały się szczątki tych lasów utworzono park historyczny. Drewnianymi pomostami mogę spacerować godzinami. Bardziej niż namorzynowce interesują mnie kolorowe, ogromne papugi na drzewach. Iguany dzielą swój dom, maleńkie zoo razem z małpami. U małp ciągle coś się dzieje. O coś walczą, czegoś w ziemi szukają, stukają kamieniami o kamienie. Odkręcają i zakręcają wodę. W tym samym czasie iguany wylegują się, lub pływają. Zupełnie nie reagują na skaczące przez nich małpy, ich kłótnie ich nie interesują. To nie ich biznes. Czasami dostojnym krokiem zawita w gości żółw.

Guayaquil ma 3 wspaniałe punkty widokowe. Jednym jest owa latarnia, drugim wzgórze Carmen z figurą Chrystusa. Na szczyt prowadzą stacje drogi krzyżowej. I jest jeszcze Mirador Cerro Paradiso w zachodniej części miasta. Ze wszystkich wzgórz wieczorami zakochani wpatrują się w swoje oczy, a pozostali w morze światła rozlewające się w dole.

Idę przez las, a nad głową kolorowo
Gdzie ukrywa się zielona iguana?

Jeszcze kusi wyspa, na którą z obu brzegów rzeki prowadzą tylko mosty zwodzone. Spoglądam na nie zawsze od strony wzgórza Santa Ana. Poświęcę kiedyś kilka godzin, by jednym dostać się na wyspę, pobuszować po niej, a potem drugim się wydostać.

Do wielkiego świata

Muszę czasem wyjrzeć przez okno czyli wyjechać poza swoje „okna”. Jadę do Guayaquil, stolicy sąsiedniej prowincji i największego miasta w kraju, bo tam jest urząd, w którym muszę się zameldować. Stoję przed domem i poluję na przejeżdżające autobusy. Jestem zbyt leniwa, by iść na dworzec. Palcem wskazuję kierunek, który mnie interesuje. Miejsca dla pasażerów są oddzielone od kabiny kierowcy i biletera. Ruszamy, zamykają się szklane drzwi i włącza klimatyzacja. Nim dojadę go Jujan, czyli do połowy drogi, jestem kompletnie zmarznięta.


Ostrzegano mnie, że Ekwador jest krajem, gdzie wszystko jest możliwe, ale nic nie jest pewne. I przestrzegano przed niebotycznymi kolejkami w urzędach. Tymczasem przy wejściu do tzw. Urzędu Wybrzeża z uśmiechem dostaję numerek zgodnie z kwalifikacją mojej sprawy, siadam jak w kinie i po pół godzinie zaprasza mnie do siebie jedno z trzydziestu kilku okien. Przed każdym jest urządzenie z przyciskami do oceny. Bez wahania naciskam „excellent”. Następnego dnia mam wrócić po paszport. Czas oczekiwania będzie taki, że nie mogę powiedzieć, że w ogóle czekałam. I znów muszę nacisnąć „excellent”, bo inaczej nie odpowiadałoby to prawdzie.

Duże miasto portowe i przemysłowe daje duże możliwości. Tu się zarabia pieniądze, a mieszkańcy Quito je wydają, jak złośliwie mawiają guayaquilczycy. Jakżeż inny tu widok od tego, który mam na co dzień w „oknach”.

Wieczór na maleconie. W ogólnym gwarze wyraźnie przebijają się odgłosy zbliżających się bębnów. Patrzę w tamtą stronę i widzę łunę światła, eskortę policji, ustawiających się ludzi po bokach, by zobaczyć paradę. Ale nie wiedzą z jakiej okazji. Być może Dnia Niepodległości. Przecież to dopiero za tydzień! – No właśnie, czas najwyższy, by zacząć świętować – będą patrzyli z politowaniem na zdziwioną Europejkę. Ale to tylko święto strażaków.

Na obchody 9 października, rocznicę wyzwolenia Ekwadoru spod hiszpańskiej władzy, jeszcze trzeba poczekać.

Miasto Samborondon jest praktycznie połączone z Guayaquil. To siedziba najbogatszych. Eleganckie centra handlowe wybudowano tu w pięknym stylu ogromnych domów kolonialnych. Ich dziedzińce wypełniają parki z jeziorkami i liczne restauracje. Wszystkie umieszczone tu reklamy są ręcznie malowane.