Na środek świata

Narciza mieszka kilka kilometrów od największej turystycznej atrakcji Ekwadoru, pomnika środka świata. W latach 70-tych XX w. go  zbudowano na cześć pierwszych pomiarów, które stwierdziły równik w tym miejscu. Wokół powstało turystyczne miasteczko. I miliony zadeptują to miejsce. Kilka minut stąd na płaskowyżu znajduje się „kamienny zaułek” taką nazwę noszą inkaskie ruiny – Rumicucho Pucara, Lulubamba.

Patrzę na wschód, bo tam za kilkoma górami ukrywa się prawdziwy pas równika i spokojnie opasuje ziemię, bo nie wszystkim turystom chce się tutaj dotrzeć. Śnieżna czapa wulkanu Cayambe wyznacza azymut.

Narciza też tam jeszcze nigdy nie była. Entonces nos vamos. Jedziemy trasą panamerykańską do Cayambe i ot, znajdujemy się na drugiej półkuli. Zatrzymujemy się, kupujemy jajko i wracamy na równik. Niepozorny słupek z napisem „szerokość 0” okupują dzieci. Na innym słupku stawiam jajko na czubku. Stoi. Radocha nie z tej ziemi. Ze środka ziemi.

Zapuszczamy się trochę dalej na półkulę północną. Do Cayambe, po zachodniej stronie  wulkanu o tej samej nazwie, trzeciego co do wielkości w kraju. Góra milczy już ponad 300 lat. Niewielkie miasteczko zamieszkują głównie spadkobiercy przed inkaskiego plemienia Kayambi. Plemię raczej waleczne, bo ulegli w zupełności tylko Inkom i to po 20-letniej wojnie. Od inkaskich najeźdźców przejęli język Kichwa, z grupy Quichua. Po najeździe Hiszpanów, tylko część z nich zachowała swój język. Dzisiaj Cayambe słynie z sera i tzw. biscochos, kruchych ciastek pieczonych w specjalnym piecu. Z kawą i z tym serem (jak mozzarella) niebo w gębie.

Na centralnym placu miasta wojna piekła z niebem. W parku przed kościołem pomnik indiańskiego diabła. A dookoła parku największe skupisko pucybutów jakie w życiu widziałam.

Tutejsze Indianki, podobnie jak w okolicach Otavalo, nie zachwyciły się europejskim wynalazkiem – kapeluszem i noszą na głowach chustki, szale, koce i inne materiały wszelakiego zastosowania. 

Drugi pępek świata

Jadę na urodziny. Urodziny wypadają 6 grudnia. Nie są to urodziny mikołaja, który na święta Bożego Narodzenia i tutaj dociera jako Papa Noel. Wszyscy czekają, jego wizerunek zdobi balkony, ulice, centra handlowe itd. Nawet kiedy przyjeżdża do naszych tropików, jest tak samo ubrany jak w Laponii. Hmmm, że się nie ugotował jeszcze w swoim płaszczu.

Jubilatem jest Quito. Wystroiło się w czerwono-niebieskie dekoracje, kolory flagi miasta. Hiszpanie założyli je w 1934 r. I swoje urodziny świętuje już trzeci tydzień. Wcześniej tereny te należały do plemienia Quitu i Caras. Jest to najwyższa impreza urodzinowa na jakiej jestem. Średnio 2800 m n.p.m. Urodziny najwyżej poożonej oficjalnej stolicy na świecie. Wyżej jest La Paz, ale ona jest tylko siedzibą rządu. W drugiej najwyższej, Addis Abebie, już byłam. 

Quito jest bardzo długie, ma kilkadziesiąt kilometrów i sprawny system komunikacyjny (Trole, Ecovia, Metrobus), a w czasie urodzin ulice miasta przemierzają imprezowe autobusiki, tzw. chivy, na ich pokładach, muzyka, wino i śpiew. Wino raczej jest zastępowane przez piwo, albo mocniejsze trunki.

Gwiazdą urodzin, jest popularny kolumbijski artysta Carlos Vives. Trzy godziny przed jego występem usiłujemy z Isabel przedostać się jak najbliżej sceny. Mimo wszystko jesteśmy od niej daleko, chociaż nieprzebrany tłum zastawiłyśmy za sobą. Pada deszcz. Nikomu to nie przeszkadza oprócz mnie. Wychodzę wcześniej. I utykam w tłumie. Ciżba napiera na siebie z dwóch stron jednocześnie, nie mogę się ruszyć. Mam wrażenie, że moja objętość wynosi 1 x 1 cm. 40 minut kiwałam sie w przód i w tył i nie mogłam ruszyć ani ręką, ani nogą. Ocalałam.

Zielono, na północy olbrzymie płuca miasta, park Metropolitano. Jak bym była w Kędzierzynie-Koźlu, las w mieście. Jest dopiero 9 rano, a ja już co chwilę przystaję ze zmęczenia. Ostre podejścia to cecha charakterystyczna Quito. Wysiłek marszu pod górę nagradza widokiem pięknych dolin. Park Metropolitano sięga do wysokości 2940 m n.p.m. Mój pierwszy szczyt w Quito podarował mi piękny widok wschodniej doliny.

Druga cecha charakterystyczna Quito i całego Ekwadoru, mnóstwo nazw ulic pochodzących od najważniejszych dat historycznych. Już mi się mylą wszystkie ulice grudniowe, sierpniowe, lipcowe. Gdzie jest 26 lipca, a gdzie 28 lipca? Ale zawsze się odnajdę, najwyżej odkryję nową datę. Idę na południe ulicą urodzinową (6 Grudnia), zatrzymuje mnie Mariscal, chcę zobaczyć najpopularniejsze miejsce spotkań. Bardzo fajny spot, malutki plac, zawsze można sie znależć, nawet jak telefon się rozładuje, albo ukradną.

Ariel jest moim uczniem. I od niego słyszę setną już przestrogę, uważaj na kieszonkowców i w ogóle
uważaj, bo Quito jest niebezpieczne. Opowiada o swoich kolegach, nastolatkach z marzeniami, np. o  koszulce Nike. Na kilka dni znikają w Quito, mówią, że tam najłatwiej. Kiedy wracają, kupują markowe ciuchy i nowe telefony. Wybierają drogę na skróty, bo gdyby pracowali, zajęłoby im to kilka miesięcy. Ucieszył się Madżib, że może odnajdzie swój telefon, kiedy przyjedzie mnie odwiedzić;-)

Nie zamknęłam kiedyś ostatniej metalowej bramy do mojego domu. Od drugiej bramy oddziela ją kawałek pustego miejsca. Mur i kraty naokoło. W najśmielszych snach nie pomyślałabym, że można tam coś znaleźć i ukraść. Jednak było tam światło i rano okazało się, że nie ma żarówki.

Na granicy La Mariscal i down town, na 19 piętrze, Mutaz otworzył restaurację. Widoki nieziemskie. Niestety z kuchnią uniwersalną, nie arabską, locro de papa też nie ma, ale częstuje mnie „quitańskim” urodzinowym specjałem. Napój z cynamonem zawsze jak niebo w gębie. Jedna z ksywek to miasto niebios. I stąd już bliżej niż dalej do nieba. Ale najpierw idę do downtown. Na wschodzie i zachodzie kryją się zakamarki ze stromymi podejściami i schodami w górę. Skręcam na wschód. Wspinam się do parku Itchimbia, na wzgórze o tej samej nazwie 2900 m n.p.m., z cudownym widokiem na centrum i inne części miasta. To wschodnia granica historycznego centrum. Przesiedlono mieszkających tam wcześniej ludzi i utworzono olbrzymi obiekt rekreacyjny, edukacyjny, turystyczny. Jedną z atrakcji jest kryształowy pałac z żelaza i cynku. Gdy chmury się łaskawie przesuną, można dojrzeć szczyt wulkanu Antisana na wschodzie.

W podniebnej stolicy mieszka dziewczyna, która chodzi prawie do nieba. Pięcio i sześciotysięczniki

Ameryki Południowej już są jej.  A jak te wzgórza świecą nocą! Inna ksywka miasta to światło Ameryki. Inkowie założyli tu drugą stolicę swojego imperium, drugie Cuzco (pępek), było ono  stolicą północnego imperium Państwa Czterech Stron. W starożytnym języku tsafiqui oznacza środek ziemi. Cóż za precyzja. W tym regionie przebiega 5 kilometrowej szerokości pas równika. O wyprawie na środek świata w następnym odcinku.

Urodzinowy koncert na Placu św. Franciszka gromadzi ciekawskich. Moją uwagę odciągają kobiety, prowadzą mnie za sobą w nieznane uliczki wokół głównych placów. Nie pozwalają oderwać oczu od ich długich spódnic, kolorowych pasów, pięknie haftowanych bluzek. Do pleców mają umocowane chusty z towarami, albo dziećmi. Prowadzą mnie jak legendarna dama tapada - kobieta w czerni, z zakrytą twarzą, która wdziękiem i gracją pociągała za sobą mężczyzn ulicami Quito. Pewnego razu zatrzymała się, odwróciła zdarła zasłonę z twarzy. Oczom wielbicieli ukazała się czaszka z głębokimi oczodołami.


Każdy chce do górki

Jest takie miejsce w Ekwadorze, do którego zdąża każdy turysta, każdy backpaker. Magiczne słowo Montanita. Stoję i ja z kciukiem wyciągniętym w tę stronę. Mijam małe nadbrzeżne miasteczka. Libertador Bolivar oferuje duży wybór rękodzieła i hamaków. Monteverde rozpoznasz po górach soli.

Montanita, malutka wioska. Knajpy, kramy z pamiątkami, knajpy, kramy z pamiątkami i jeszcze raz to samo. Niewielki malecon, małe plaże. I pomiędzy tym wszystkim setki surferów i imprezowiczów. Na północy plażę ogranicza wyrastająca z morza niewielka górka i to jej miejscowość zawdzięcza nazwę. Kto chce się wyspać w nocy, niech szuka noclegu po północnej stronie górki, gdzie już zaczyna się Olon.

Z przyjemnością wystawiam kciuka w powrotną stronę. Zatrzymują mnie pelikany na rybackich łodziach W popołudniowym słońcu Monte verde. Rano będzie ich jeszcze więcej, gdy zostawię wszystkich śpiących i pójdę na spacer, kiedy rybacy przypłyną z rybą. Potem wrócę zrobić na śniadanie  bolon de verde, kulki z platanów i sera. Pełnia szczęścia istnieje.

Wracam do „okien” i brakuje mi szumu fal.W San Pablo dają mi poczucie bezpieczeństwa, bo są zawsze, gdy zasypiam, kiedy się budzę, albo przebudzę.  A w „oknach” obudzić mnie może tylko niespodziewany deszcz dudniący o metalowy dach. I myślę wtedy, że cały świat zatopi ten tropikalny deszcz.

Kochankowie mają 12 tysięcy lat

Romantyczny autobus. Tak może się nazywać każdy z autobusów w Ekwadorze, bo każdy gra muzykę romantyczną. Możesz zamknąć oczy i marzyć. Albo je otworzyć i podziwiać pola bananów, kakaowców i trzciny cukrowej albo góry. To dwa dominujące rodzaje krajobrazów.

Via a la Costa prowadzi z Guayaquil prosto na zachód, nad ocean. Suchy tuż przed porą deszczową krajobraz z niewielkimi wzgórzami urozmaicają plantacje papaji i pitahaji. Nad brzegiem oceanu w miejscu dzisiejszej Santa Eleny 8000 lat przed naszą erą istniała starożytna kultura zwana Las Vegas. Archeologowie odkopali tu fragmenty domów, wysypiska śmieci i cmentarz. Przedmioty datowane są 8800 – 4600 p.n.e. Była to cywilizacja rolnicza, do budowy narzędzi używali drewna, kory, trzciny. Kultura Las Vegas jest jedną z najstarszych z kultur wybrzeża Pacyfiku odkrytych w Ekwadorze. Z niej wywodzi się kultura Valdivia. Jej pozostałości można oglądać w miasteczku o tej samej nazwie położonym  nieco dalej na północ.

W jednym z grobów odkopanych w pobliżu Santa Eleny  znaleziono starannie pochowane, szkielety mężczyzny i kobiety. Szkielety obejmują się nawzajem rękoma i nogami. W chwili zgonu mieli 20-25 lat. Na początku interesowano się przyczyną śmierci. Teraz już nikogo nie ciekawi co się stało 6- 5 tys lat temu. Co spowodowało, że w miłosnym uścisku skryli się na wieki wieków przed oczami świata.

Włosi mają Romea i Julię albo kochanków z Valdaro, Hiszpanie kochanków z Teruel, Iran Kochanków z Hasanlu, Pakistan legendę o Salimie i Anarkali a Ekwador ma kochanków z Sumpy.

Spaceruję wieczorem brzegiem oceanu. Wydaje się, że pomiędzy San Pablo, a Montevede
jestem tylko ja.  Nagle widzę jakieś postacie w wodzie. Podchodzę bliżej, a one odfruwają. Po raz pierwszy w życiu spotkałam pelikany. Ogromne szare ptaszyska. Zobaczę ich więcej jutro rano, gdy rybacy przypłyną ze świeżą rybą. Nieopodal na padlinę czają się czarne ptaszyska z nieopierzoną szarą głową. To urubu czarny (sępnik czarny) z rodziny kondorowatych. Nie dziwię się, że widzę je po raz pierwszy. Występują tylko w Amerykach.
Nade mną klucze pelikanów i mew. Nieustannie nurkują w wodzie. Nie tylko oni, my niedoskonali, którzy fruwać nie potrafimy też czekamy na ryby, ale mamy tę przewagę, że potrafimy z tej ryby wyczarować cudowne smaki. Popisowym daniem Ekwadoru i Peru mogą być sewicze.

Ekwadorskie sevicze po peruwiańsku:
Surową, świeżą rybę kroimy w kostkę, dodajemy  sól. Zalewamy sokiem wyciśniętym z limonek. Powinno go być tyle, by przykryć całą rybę. Trzeba czekać przynajmniej okolo pół godziny, by ryba się „ugotowała” w soku z limonek. Pokroić drobniutko kolendrę i pietruszkę. Cebule pokroić w drobną kostkę, połączyc z zieleniną i olejem. Zmiksować pomidora i kawałek czerwonej papryki, dodac trochę wody. Gdy ryba jest „ugpotowana” wszystko razem połączyć. Na koniec wycisnąc sok z połowy pomarańczy. I palce lizać!

Julie przyjechała z Kanady powłóczyć się przez miesiąc po Ekwadorze i wróci do ojczyzny. Dlaczego wybrałaś Ekwador? Bo chciałam spróbowac sewicze.