Dobrze zacznij dzien

Sniadanie najwazniejszym posilkiem jest. Bez zalu odrzucam platki, kanapki I caly roznorodny miszmasz na rzecz ekwadorskiej tortilli. Gotuje platany, ugniatam, wyrabiam z woda I olejem palmowym. Formuje placki nieco wieksze od dloni, do srodka do srodka wkladam twarog, zamykam, nadaje ksztalt splaszczonej bulki. Smaze z obu stron na oleju I zycze panstwu smacznego. 

W druga strone

Ucze sie na nowo mowic, odkrecac gaz, zamykac zamki w drzwiach I klodki. Bo wszystko kreci sie w druga strone.
Muzyka wieczoru, to muzyka sasiadow. Glosna, natarczywa, zagluszy wszystko. Nie zamkniesz okna, bo go nie ma. Nie jest potrzebne. Wystarczy otwór w scianie I kraty. Nie jestem sama. Jaszczurki na suficie, wierne towarzyszki wieczoru. Pieja koguty, jest 22.30, chyba tez ekspaci z Europy. Dobranoc, w Europie wstaje dzien.


Ventanas - "okna"

Czasem po ulicy biega iguana
i czuje się na równych prawach
z samochodami jak i pieszymi.
“Okna” sa male, nastawione na przezycie, nie na rozrywke. Drogi sa po to, by dotrzec do celu, a nie by sie bez sensu po nich wloczyc, czyli spacerowac. Rondo z pomnikiem kukurydzy przy kazdym wyjsciu z domu przpomina mi, ze musze sie dobrze rozgladac, by wypatrzyc gdzies biala make wsrod ton kukurydzianych. Ruch drogowy wstrzyma czasem biegajaca po ulicy iguana. Na chodnikach suszy sie kakao. W rzece kobiety piorą bieliznę. I w którą stronę bym się nie wybrała, wszystkie ulice z miasta prowadzą na pola bananowe.

Pilka

Wiekszy jest silniejszy, wiekszy ma wieksze prawa. Dotyczy to samochodow na ulicy, relacji pieszy - samochod oraz wiekszy - mniejszy na boisku. Mniejszy wiekszemu przeszkadza, placze sie z pilka pod nogami, a wiekszy chce sie bawic w powazny mecz.

Mniejszemu jest wszystko jedno gdzie bedzie kopac pilke. Na ulicy, na placu, na placu budowy. Najwazniejsze, ze ma pilke. Mial. Wpadla do rzeki zamienionej w kanal sciekowy. Jest daleko w dole, w brudnej wodzie wokol smieci, prowadza do niej strome zbocza. Sytuacja beznadziejna, trzeba sie z pilka pozegnac. Tak mi sie wadawalo. Przechodzi starszy kolega, probuje pomoc, nie udaje sie, odchodzi. Nie znalam takiej determinacji, by ocalic najwiekszy skarb chlopiecego dziecinstwa. Nie odejda, nie zostawia. Wyciagneli. Graja dalej. Emocje, radosc, zabawa I znow pilka w sciekach. Znow dokonuja niemozliwego. 2 minuty gry, 20 minut nieziemskiego wysilku, by wydobyc pilke. 

Restauracje  w centrum handlowym w Guayaquil. Ludzie patrzą nie w swoje talerze tylko na ekrany z transmisją meczu. Co jakiś czas rozlega się niesamowita wrzawa. Nie muszę pytać jaki sport tu jest najpopularniejszy.

Na srodek swiata

16 kg dobytku i ciekawosc.  Jade na srodek swiata. Bardziej doslownie kraj nie mogl sie nazywac. Kilka razy zmieniam samolot I laduje ostaecznie na drugiej polkuli, w Guayaquil. To tu ponad 100 lat temu po raz pierwszy zjawil sie Jozef Siemiradzki, jeden z najbardziej zasluzonych badaczy Ameryki Poludniowej.  
W Pradze siapi deszcz, w Barcelonie jest cieplutko, w Bogocie chlod nocy kaze mi zalowac, ze nie zabralam zimowej kurtki. I wreszcie ta wlasciwa pogoda, jest goraco, chociaz to srodek nocy. Wilgotno tez, bo pelnia szczescia nie istnieje.
Na lotnisku czeka prezydent. Nie kraju, ale prezydent, jak najbardziej oddany swojej reprezentatywnej funcji. Trzyma kartke z wydrukowanym moim zdjeciem z jednej strony, z drugiej - imieniem i celuje w moja strone. Scislej, po co prezydent ma trzymać kartke, niech trzyma ja kierowca. Po drodze dzwoni do nas żona prezydenta, kobieta, którą diabeł posyła tam, gdzie sam nie może już niczego załatwić i zazdrości jej charyzmy.

Noca miasta ubieraja sie w swiatla i czaruja, wabia, mamia rzekomym pieknem.  Takim po raz  i pierwszy zobaczylam ekwadorskiego molocha, przecietego dostojna czarna, szeroka wstega rzeki Guaya. Babajoyo blyszczy znacznie slabiej. Dalej za rozleglymi plantacjami bananow, platanow I kakao ukrywaja sie moje okna (tak w tlumaczeniu brzmi nazwa miejscowosci), przez ktore bede wygladac na Ekwador.
Klade sie nad ranem, w nowym swiecie, gdzie na nowo trzeba sie uczyc zyc I mowic. Pieja koguty, zaraz potem robotnicy zaczynaja swij dzien pracy na sasiedniej budowie. Ggdzies tu powinien byc Mario. On wie wiecej. I lepiej umie mowic.

Na obiad przychodzi prawie setka dzieci. W szkolnych mundurkach. Każda szkoła ma ich dwa rodzaje, ogólne albo sportowe, na lekcje w-fu. Witaja sie tradycyjnie, czyli calusem w policzek. Ucze sie ich podwojnych imion I nazwisk, jedno dziedzicza po mamie, drugie po tacie. Mlodsze starsze, wyzsze, nizsze, schludne, zaniedbane. Laczy je jedno. Dziecieco-mlodziencze piekno, radosc, ufnosc. Po poludniu przychodzi ich troche mniej. Chca sie bawic, uczyc, platac figle.